Niedokończony Most
Teraz w pokoju zasiał się strach – Jego strach. Odszedł od okna. Złapał mnie w pół i pocałował. Oboje mnie całowali. Czułam, że płonę. Co się teraz stanie?
Demony wzlatywały i kruszyły swym ogniem ludzkie ciała. Ogołocone dusze, stały bezradnie – wystraszone nagłą, zbyt szybką utratą fizycznych przyzwyczajeń. Moment dla ognistych istot. To straszne, gdy dusza obraca się w popiół. A one śmieją się, połyskując swymi czarnymi oczyma. Walka światów nierówna, jednak nie wszystko stracone, most nieskończony. Ale już po nim kroczy diabeł, król nieczystych płomieni. Spogląda na swe dzieci. Czy nieuniknione da się powstrzymać?
Miesiąc temu byliśmy razem. Ja i mój odwieczny przyjaciel. Po raz pierwszy połączyliśmy się, oddając pojedynkowi. Walczyliśmy, w swych umysłach mając jeden określony cel: „uratować Ją”. Nie wiedziałem, że on także obdarzył Ją uczuciem. To nie prawda, że nigdy nie poznaliśmy się. Po raz pierwszy zobaczyłem go, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Siedziałem w piaskownicy, lepiąc mokry piasek. On siedział na krawędzi spoglądając na mnie ( na siebie?). Czarne ślepia przemawiały wyraźnie: „Witam, nie bój się, to tylko Ty”. I nie bałem się, tylko uśmiechałem do czegoś o smukłej sylwetce, która poruszając się pozostawiała po sobie ciemną niewyraźną smugę. Jakby czas i przestrzeń go nie dotyczyły.
Mój przyjaciel towarzyszył mi. Doradzał, wpełzając w pojedyncze myśli, ale nigdy nie wpraszał się, czekał na me nieme przyzwolenie. Gdy wokół mojej przestrzeni pojawiało się niebezpieczeństwo, zaczynałem błyszczeć. Jakoś tak zwierzęco odstraszając wszystko, co nieprzyjemne, niebezpieczne.
Ciemności nigdy się nie bałem. Była dla mnie „jasna” i bezpieczna, ale wiem, że słońce nigdy mnie nie raziło.
I gdy walczyłem, zrozumiałem. To miesiąc temu mogłem porozmawiać ze sobą, ale jednak oddzielnie. To wtedy pozwoliłem mu wejść w siebie. Nie prosiłem, po prostu przyjąłem, on nie nalegał i nie odmówił. Harmonijne połączenie, niczym dwóch elementów układanki.
Spojrzałam im w oczy. Jego naturalny brąz w soczewkach znikł, całe gałki zasłonięte zostały szklistą czarną substancją. Skóra wciąż gładka, jednak poczerniała. Ciało powiększyło rozmiary. Klatka piersiowa rozrosła się, tak jak i barki. Każdy czarny mięsień widoczny był ze zdwojoną siłą. Rąk już nie było, tylko szpony. Na skórze rysowały się linię, układając wzór, będący ciągle w ruchu. Kły połyskiwały w blasku księżyca. Twarz zrobiła się smukła i wydłużona. Zachował swą postać jak schemat, który nadbudowany został przez przyjaciela. Nie płonął, tylko błyszczał ciemnością. Diabeł. Kochałam się w tej chwili z diabłem. Ale jak delikatnie i miło. Jego serce dudniło miarowo, wchłaniając mnie, moje szybkie lekkie postukiwania ludzkiego serca. Tak mało znaczące przy jego dudnieniu.