Mściciel Peruna
Głośny świst przeszył powietrze. Strzała utkwiła w szyi niczego nie spodziewającej się, młodej sarny. Jeszcze przed chwilą zwierzę skubało świeżą trawkę na leśnej polanie, teraz zaś, brocząc krwią, padło na bok i z trudem chwytało ostatnie w swoim życiu hausty powietrza.
- Świetny strzał Pełko! - ojciec poklepał syna po ramieniu.
- O tak Wojmirze, twój chłopak ma niesamowite oko - zawtórował Bratomir - będzie z niego wspaniały myśliwy.
- Dziękuję stryju! - krzyknął chłopak i pędem ruszył w stronę swojego, martwego już łupu. Ojciec i wuj podążyli za nim spokojnym krokiem. Polana była szeroka i mocno oświetlona przez stojące w zenicie słońce. Z pomiędzy drzew dochodziły ich śpiewy ptaków. Minęli sporą kępę pokrzyw i uklęknęli nad martwą sarną.
- Będzie z tego żarcia na dwa tygodnie - zauważył Wojmir - bierzmy ją do wioski.
Podnieśli zdobycz i wesoło gawędząc ruszyli w powrotną drogę. Sobie tylko znanymi ścieżkami mijali porośnięte tatarakiem stawy, błotniste bajorka i gromady nieprzystępnych chaszczy. Od domu dzieliło ich kilka ładnych godzin wędrówki, ale wspólna podróż radowała ich tak bardzo, że nawet nie zauważyli, kiedy las począł się przerzedzać. Słońce stało już nisko nad horyzontem i niedługo Swaróg, miał ustąpić tronu Chorsowi. Trójka myśliwych podeszła na skraj puszczy.
- Patrzcie!! - krzyknął Bratomir, wskazując palcem na kilka ciemnych, gęstych smug dymu unoszących się pod niebo.
- Coś musiało się tam stać. Może pożar! - odparł Wojmir rzucając na ziemię zwłoki sarny - Pełko zostań tutaj i pilnuj zdobyczy!
- Ale ojcze, chcę iść z wami!
- Nie! Zostań! - krzyknął stryj
Wojmir i Bratomir wyciągnęli zza pasków wykute z brązu noże i biegiem ruszyli w stronę osady. Pełko przycupnął w pobliskich krzakach, odrzucił opadające na twarz, jasne włosy i obserwował. Ojciec ze stryjem zniknęli za niewielkim pagórkiem. Słońce zachodziło powoli i widoczna teraz na niebie, pomarańczowa łuna, utwierdziła go w przekonaniu, że wioska istotnie płonie. Wiercił się zniecierpliwiony, aż w końcu nie wytrzymał. Wyskoczył z zarośli i popędził do osady. Gdy minął pagórek, za który wbiegli ojciec z wujem, stanął jak wryty. Po chwili padł na kolana. Wszystkie domy w osadzie płonęły. Buchały z nich kilkumetrowe płomienie. Dookoła leżało pełno trupów, porozrzucanej broni i strzał. W zmasakrowanych zwłokach rozróżnił członków rodziny, kolegów, dziewczyny, które jeszcze kilka dni temu podglądał, jak nagie kąpały się w jeziorze. Klęczał i nie mógł wykonać żadnego ruchu, jakby jego ciało było z kamienia. Z odrętwienia wyrwał go znajomy głos. Ojciec.
- Peeełkooo!!!! Uciekaj!!! - krzyczał, krzyżując ostrze z ogromnym mężczyzną o długich, czarnych włosach.
Jednak brązowy nożyk na niewiele się zdał w starciu ze stalowym mieczem. Wojmir padł na ziemię, wcześniej wywalając na nią zawartość brzucha. Drgał jeszcze konwulsyjnie we własnych wnętrznościach, po czym wyzionął ducha. Po twarzy Pełka spłynęły dwie, wielkie łzy. W głowie mu szumiało. Obraz na który patrzał, jakby zwolnił. Widział, jak jego wuj wskakuje na plecy napastnika, jak strzała przebija mu gardło i jak sikając krwią z przerwanych arterii, pada twarzą w błoto. Widział jak po tym wszystkim, czarnowłosy napastnik, w blasku płonących domów, łapie za włosy jakąś biegnącą kobietę i podrzyna jej gardło. Odwrócił się by nie patrzeć na to okrucieństwo. Jednak ono było wszędzie wokół. Inni napastnicy, o posturze podobnej do czarnowłosego olbrzyma, mordowali atakujących ich wojów, bezlitośnie wycinali w pień uciekających chłopów. Kobiety wrzeszczały jak szalone, gdy napastnicy gwałcili je na ubitej ziemi, tuż obok zwłok ich mężów. Potem podrzynali nieszczęsnym niewiastom grdyki i zostawiali je, broczące posoką, drgające, by skonały powoli, w b&oacut