BIEDNY Z WYBORU
Włóczył się zatłoczonymi ulicami miasta. Można go było spotkać, niemal w każdej dzielnicy, o różnej porze dnia. Zawsze taszczył z sobą trzy foliowe reklamówki, prawdopodobnie mieścił w nich cały swój dobytek. Nie był zbyt wysoki, mógł mieć najwyżej metr siedemdziesiąt wzrostu. Odziany był w postrzępione łachmany, na nogach, mocno zniszczone, przydeptane bez sznurowadeł obuwie. Za skarpety służyły brudne, cuchnące szmaty. Szpakowate opadajęce na ramiona włosy, były w nieładzie, a długa gęsta broda, upaprana resztkami jedzenia. Śmierdział na odległość. Jeśli udało mu się wejść do tramwaju, ludzie się od niego odsuwali lub wysiadali na nastepnym przystanku. Od czasu do czasu, odwiedzał bar mleczny. Zazwyczaj siadał w kącie i posilał się zupą pomidorową. Bywały też takie dni, że fundował sobie konkretny obiad. Niewiadomo, gdzie zasypiał, i gdzie się budził; robił wrażenie bezdomnego. Nigdy nie żebrał. Wędrował w milczeniu, odzywał się wtedy, jeśli musiał. Dlatego, jedni uważali go za niemego, drudzy za niespełna rozumu. Trudno powiedzieć, kiedy i skąd się nagle pojawił. Nie można też było określić, jego daty urodzenia. Pomimo że wyglądał na starego, zniszczonego życiem człowieka, mógł byż mężczyzną w średnim wieku. Kiedy było chłodno, szukał ciepłego kąta, a gdy doskwierał upał; pragnął chłodu. Przeważnie spoczywał na trawniku, naprzeciwko fontanny i zapatrzony w strumienie tryskającej wody - łamał suchą bułkę, wkładając do ust; popijał wodą mineralną. Po chwili odetchnienia, znowu wracał do swojej wędrówki, która prowadziła donikąd. W żadnym miejscu nie pozostawił po sobie bałaganu, wyzbierał nawet najmniejsze papierki, a jak nie było w pobliżu kosza - wkładał do kieszeni. Przechodnie którzy go znali, zbytnio nie zwracali na niego uwagi. Jednak, kto go pierwszy raz zobaczył - obrzucał pogardą. Strażników prawa, też nie interesował, przecież nie wszczynał awantur. Pewnego upalnego dnia, zatrzymał się przy przystanku tramwajowym: właśnie zbliżała się siedemnastka. Otarł rękawem zroszone potem czoło, i niepewnie rozejrzał się na boki. Strudzeni upałem ludzie, popychając jeden drugiego, pospiesznie wsiadali aby zająć siedzące miejsce. Jak tylko zbliżył się do wejścia - spotkało go rozczarowanie. Dobrze zbudowany mężczyzna, zagrodził całą swoją posturą wejście i ryknął: - Spadaj śmierdzielu! Nic nie powiedział, tylko skierował się do swojego ustronnego miejsca w pobliżu fontanny. A żalem spoglądał na ławki odpoczywających ludzi, a gdy ich mijał, dawali znak dłonią, żeby poszedł dalej. Kiedy dochodził do swojego ulubionego skrawka, z rezygnacją rzucił okiem na ostatnią ławkę. Siedziała na niej, młoda kobieta z nogą w gipsie, a na jej twarzy malował się wyraz bólu. Ale wnet cierpienie, ktore przed chwilą wykrzywiało jej usta, gdzieś uleciało, jakby zdmuchniete lekkim wiatrem. Otworzyła szeroko oczy i patrzyła na monstrum, które wyrosło jak gdyby spod ziemi. Uśmiechnął się do niej przyjaźnie. Teraz miała pewność, to był on. Człowiek o szlachetnym sercu, ciepłym spojrzeniu oraz anielskim uśmiechu. Przez pięc lat, widywała go niemal codziennie. Zawsze dawał trafne rady, tłumaczył, co jest najważniejsze w życiu każdego człowieka. Nagle jej duże chabrowe oczy się zaszkliły, a po obu policzkach spłynęły łzawe kropelki.
- Dlaczego? - spytała z wyrzutem.
Poznał ją po głosie. Zrobił raptowny obrót na pięcie i ruszył z powrotem. Poderwała się z miejsca, chcąc pobiec za nim. Ale ból nogi był silniejszy, więc opadła na ławkę.
- Dlaczego? - spytała jakby od siebie żądała odpowiedzi. Kiedy zoriętowała się, że oddala się coraz bardziej, a ona ma znikome szanse, żeby go dogonić - krzykneła: - Panie profesorze! Niech pan nie odchodzi! Panie profesorze, proszę zaczekać! Ja chcę panu tylko pomóc!
Nie zaczekał. Oddalił się prędzej, niż się pojawił. Nie miał wątpliwości, to była Ewa. Młoda studentka, która przypominała mu zmarłą siostrę, i którą darzył szczególną sympatią. - Co ona o mnie pomyślała? - zastanowił się przez chwilę. Jednak wnet doszedł do wniosku, że obojętnie, co o nim myśli; winien jest jej wyjaśnienie. Nie namyślając się zbyt długo, zawrócił. Ale za późno - ławkę zastał pustą.