Morrigan: Posłanka Bogów - rozdział IV
* * *
Morrigan lekko wskoczyła na siodło. Nie oglądając się za siebie popędziła niczym wicher przez bramę. Postanowiła jak najszybciej spotkać się z Sif. Wyznawcy wybudowali bogini miłości kilka świątyń, mniej lub bardziej okazałych. Wierzyli, że co jakiś czas odwiedza którąś z nich ale nigdy nie wiedzieli którą i kiedy. Tylko Morrigan wiedziała gdzie ją zawsze znaleźć. Dlatego też nie skierowała się do żadnego miejsca kultu tylko popędziła wierzchowca ku widniejącemu w oddali lasowi. Gdy tylko przekroczyła pierwszą linię drzew wokół niej zaczął unosić się delikatny zapach dębu. Skierowała się ku źródłu tego aromatu.
Na środku polano stało rozłożyste drzewo. Maggie zsiadła z konia i podeszła do dębu. Usiadła na trawie u jego stóp jak uczennica przed mentorem, i czekała ale bogini miłości nie przyszła.
- Sif! - krzyknęła Morrigan ale nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Nie czekała dłużej. Podbiegła do wierzchowca i lekko wskoczyła na siodło.
Wodospad Śmierci był na wpół legendarnym miejscem. Wielu śmiałków szukało szczęścia w jego odmętach. Jednych gnała tu chęć przygody, innych sławy a jeszcze innych śluby złożone białogłowom. Ale ich historie zawsze kończyły się przed wodospadem i milczały na temat ich dalszego życia.
Morrigan zeskoczyła z siodła i ostrożnie weszła na wiszący most. Wiązadła trzeszczały złowrogo i jeszcze zerwał się silny wiatr. Maggie nie miała się czego chwycić i ledwo wytrzymywała równowagę. Była już na środku mostu gdy tuż przed nią pojawiła się bogini miłości.
- Zejdź z mostu.
Morrigan spojrzała jej prosto w oczy.
- Nie powstrzymasz mnie - odpowiedziała hardo.
Zamiast do domu rodzice Johanna pojechali ze szpitala na najbliższy posterunek policji. Mundurowy w dyżurce nie był dla nich zbyt uprzejmy dopóki nie dowiedział się kim są. Nagle stał się miły i uczynny.
- Myślę, że powinni Państwo udać się wprost do komendanta - odpowiedział na ich pytanie.
- Nie musi być komendant. - bankier był zaskoczony jego uczynnością.
- Tacy ważni goście jak Państwo, musi być.
Dyżurny podniósł słuchawkę od telefonu i wykręcił jakiś numer.
Lori korzystając z okazji, że rozmowa jest jeszcze w trakcie łączenia zapytała:
- Skąd dochodzą te krzyki jakby kogoś obdzierano ze skóry albo gwałcono?
Przeraźliwe dźwięki dobiegały z wnętrza posterunku. Nie dawały jej spokoju odkąd tylko przekroczyli jego progi.
- Przed chwilą przywieziono jakąś zmaltretowaną młodą kobietę. Twierdzi, że została porwana i zgwałcona. Twierdzi też, że jest pielęgniarką z pobliskiego szpitala.
Lori i Ronald Leen spojrzeli na siebie w milczeniu porozumiewawczo. Policjant zamienił przez telefon kilka słów, po czym ponownie zwrócił się do prawniczki:
- Proszę wejść po tych schodach na drugie piętro - wskazał ręką schody po swojej prawej stronie. - i w lewo. To będą środkowe drzwi.
Wskazówki funkcjonariusza były zbędne. Na hebanowych drzwiach do gabinetu przytwierdzono złotą tabliczkę z napisem "Kmd. James Steel". Małżeństwo Leen spojrzało na siebie ze zrozumieniem i lekką ironią.
- Niezła z niego szycha. Ty wchodzisz czy ja?
- Oboje. - zadecydowała prawniczka. Ronald zapukał do drzwi i nie czekając na odpowiedź nacisnął klamkę.
Spodziewali się przykładu miejsca pracy a trafili do muzeum. Na biurku stygła w filiżance kawa a dokumenty były poukładane równo według daty wpływu. W gabinecie nie dostrzegli nawet pyłku kurzu. Pomieszczenie tonęło w półmroku i dopiero po chwili dostrzegli skórzany fotel odwrócony plecami do biurka.
- Słucha Państwa. Co Was sprowadza przed oblicze władzy?
Głos komendanta wyrwał bankiera z odrętwienia. Ojciec Johanna odwrócił wzrok od herbatników i kawy w stronę dobiegającego go głosu. Fotel obrócił się i siedzący w im mężczyzna rzucił okiem na przybyszy. James Steel był około czterdziestoletnim mężczyzną. Zadbany, niby uśmiechnięty ale o zimnych oczach i stalowych nerwach.
- Chcielibyśmy poradzić się w pewnej sprawie.
- Władza jest po to, żeby służyć poradą.
- I żeby działać a nie tylko siedzieć za biurkiem - bankier i komendant zmierzyli się wzrokiem.
- Do tego potrzebujemy decyzji, ewentualnie przedstawiciela sądu - żaden mięsień nie drgnął na twarzy Steela.
- Dlatego przyszliśmy do pana - Lori powiedziała bez ogródek i usiadła naprzeciwko.
W trzech zdaniach opowiedziała mu o zajściu w szpitalu. Komendant wysłuchał jej cierpliwie.
- Mogę przydzielić Państwu ochronę - zaproponował sięgając po kolejne ciasteczko i popijając je letnią kawą. Wyjął spod biurka cygaro i dokładnie je obejrzał zanim zapali.
Ronald Leen nie wytrzymał i z całej siły uderzył pięścią w blat.
- Słyszałem o Wiernym Wenerze ale ja na Państwa miejscu byłbym spokojny. Zajmiemy się tym.
- Kiedy?
Komendant spojrzał bankierowi w oczy.
- W odpowiednim czasie.
- Chciałabym porozmawiać z przywiezioną dzisiaj kobietą. Podobno została pobita i zgwałcona. Podobno jest też pielęgniarką - podkreśliła matka Johanna.
- Już ją dzisiaj przesłuchaliśmy. Zaraz pokażę Pani raport.
Po kilku sekundach trzymał go już w rękach i z uśmiechem podał prawniczce.
- W raporcie pojawia się niejaki Wierny Werner i jego koledzy. Od pewnego czasu mamy ich na oku.
- Najwidoczniej nie nosicie okularów - prawniczka spojrzała na męża porozumiewawczo. Przeczytała raport.
- Mam ochotę jednak porozmawiać z tą kobietą. A potem poproszę Pana o kilku ludzi.
- Oczywiście - odpowiedział pośpiesznie komendant zadowolony, że kłopot Wiernego Wernera nieoczekiwanie spadł mu z głowy.
- Zaprowadzę Państwa. Proszę za mną - wyszedł z biura a rodzice Johanna podążyli w ślad za nim.