Mistrz i bohater
Kiedy doszliśmy do przejścia dla pieszych, do nieprzekraczalnej granicy moich możliwości, okazało się, że stoją tu harcerze i pomagają potrzebującym przejść na drugą stronę ulicy. Spotykałem w późniejszym życiu tych samych harcerzy. Byli już starsi, byli też inaczej ubrani, ale byli to ci sami ludzie. Jeden z harcerzy wziął mnie za rękę i przeprowadził przez ulicę w miejscu, gdzie na jezdni namalowane były białe pasy. Potem zapytał mnie z pogodnym uśmiechem: „Dokąd chłopczyku tak wędrujesz?”. Nie odpowiedziałem. Harcerz jeszcze raz uważnie spojrzał mi w oczy, spojrzenie to było tak uważne, że wydawało mi się, że trwa bardzo długo. Harcerz nie zapytał już o nic.
Zauważyłem wtedy Mistrza stojącego w tym samym miejscu, z którego od niego odszedłem. Niczym ukończony właśnie posąg przedstawiający człowieka i niezwykły samochód, opierał się o maskę Geparda. Zastygł, nie zachowywał się. Mistrz nigdy nie zachowywał się, on raczej czekał na wypełnienie się czasu. Tam, przed Domem Kultury, oparty o maskę samochodu był całym sobą, jak wyrzeźbiony ze swoich wszystkich przypadkowych ruchów.
Ja czteroletni chłopiec i ja dorosły poszliśmy dalej. Za zakrętem, na końcu alei drzew wyłonił się przed nami ogromny, dwuskrzydłowy gmach. Był to budynek szpitala w Wysokim Mazowieckim. Ja, czteroletni chłopiec usiadłem na ławce obok szpitala. Jak gdybym wiedział, że trzeba będzie długo czekać, zająłem się machaniem nóżkami. Po dłuższej chwili, która w zupełności nie była czasem straconym, w drzwiach pojawił się młody mężczyzna, w nieskazitelnie białym kitlu, ze stetoskopem przewieszonym przez szyję. Wziął mnie na ręce i zawołał do mnie w tonie jakiegoś najmilszego wyrzutu:
- Synku, co ty tu robisz?
- Tato, a Mirek zniszczył Agacie balon – odpowiedziałem i lejąc już na dobre łzy. Jeszcze mocniej wtuliłem się w pachę ojca.
Potem dołączyła do nas piękna młoda kobieta w nieskazitelnie białym kitlu, ze stetoskopem przewieszonym przez szyję.
- Synku – zapytała z troską w głosie - jak tu przyszedłeś?
- Tyłem – odpowiedziałem. To słowo wyleciało ze mnie jak jastrząb, który natychmiast rozpostarł skrzydła do lotu gotowy unieść wysoko moją dziecięcą tajemnicę. Potem widziałem jak idziemy we trójkę do domu: ja i moi piękni, młodzi rodzice, trzymam ich za ręce, zawieszam się na ich dłoniach i robię „milowe kroki”. W domu czekała na nas pani Maria Średnicka. Przygotowała na obiad rosół, kotlety mielone z ziemniakami okraszonymi cebulą i skwarkami. Odprowadzałem ich wzrokiem, zawieszonym na podbrzuszu pająka na niebotycznych, łamliwych nogach. Dookoła mnie krążył jastrząb. Trzymał w dziobie papierowe zawiniątko.