Mistrz i bohater
Drzwi samochodu z zakurzonymi lekko szybami uniosły się i pozwoliły mi wysiąść z wygodnego wnętrza. Przeszedłem na drugą stronę ulicy. Tutaj w budynku położonym wzdłuż ulicy znajdowały się sklepy, w których bywałem, nic w nich nie kupowałem, ale bywałem a co jeszcze robiłem w jednym z nich (sklepie ze słodyczami) niech pozostanie moją słodką tajemnicą. W tym miejscu jezdnię od chodnika oddzielał niezbyt wysoki murek, na którym często siadywałem i obserwowałem w okrągłym strumieniu letniego słońca orkiestry dęte. Te orkiestry wchodziły w koło oświetlone przez słońce na główną ulicą miasta. Wielki bęben z umocowanym na nim talerzem kiedyś dudnił mi w trzewiach. Na końcu głównej ulicy orkiestry dęte nie były już oświetlane przez słońce. Na ulicę wjeżdżały również samochody, których kształtów już nie mogę sobie przypomnieć. Były wśród nich z pewnością samochody Star, bo one wtedy były wszędzie. Na rogu głównej ulicy stała kremowa budka z lodami. Razem z siostrą kupowaliśmy w niej lody za jakieś grosze. Po latach okazało się, że orkiestry dęte, samochody i lody śmietankowe z kremowej budki wytworzone były z tej samej substancji i wymieszały się doszczętnie w tym samym naczyniu.
Chodziłem po ulicach miasta. Mimo woli wypatrywałem twarzy dawno zmarłej pani Marii Średniackiej, bo byłem pewien, że znalazłem się w miejscu, z którego nie można odejść zbyt daleko. Pani Średnicka była moją pierwszą opiekunką. Mówiłem do niej „babciu”. Pani Średnickiej zawsze trzęsła się głowa. Jej głowa trzęsła się zawsze, jakby zastygła w porządku świata, dlatego trzęsie się nadal. Zawsze chciałem zapytać panią Średnicką dlaczego trzęsie się jej głowa. Zapytałem ją kiedyś:
- Babciu, dlaczego trzęsie ci się głowa?
- Maciuś, to dlatego, że w czasie wojny koło mnie wybuchła bomba – powiedziała
mi a ja zobaczyłem wtedy w oświetlonym przez słońce kręgu ognisty wybuch w czasie wojny obok starej głowy pani Średnickiej. Bomba ta wybuchła w parku za Domem Kultury. To był niezwykle bezgłośny wybuch, w błysku niedokonanej chwili, w samym epicentrum nieistniejącego faktu. Do dziś jestem jej wdzięczny za tę uczciwą odpowiedź, bo wzięła mnie wtedy za rękę i opowiedziała mi swoją prawdziwą bajkę. Do dziś, kiedy zaświeci słońce i rzuci spoza chmur na ziemię świetliste koło, widzę wybuch bomby obok starej głowy pani Średnickiej. Ten obraz z biegiem lat staje się coraz bardziej olejny. Po czterech latach, kiedy cała nasza rodzina wyjechała z miasta, bardzo tęskniłem za babcią Średnicką. Tęskniłem za miastem ze słonecznymi snopami światła. Wiedziałem, że opuszczając to miasto, jadąc po prostu dalej, opuściliśmy panią Średnicką i tę jej biedną trzęsącą się głowę. Zadaliśmy jej śmierć taką, jakiej nie mogła zadać jej jakaś wojna, która jedynie rozhuśtała jej głowę. Przez długie lata po opuszczeniu przez nas miasta pisała do nas listy, składała życzenia świąteczne. Potem już bez żadnych pretensji odeszła sobie, nie mówiąc o tym.
Obok pachnącej, kremowej budki z lodami wszedłem w zaułek prowadzący do mojego Pępka Świata, choć to tylko podwórko; murowany dom, kawałek ziemi dookoła, kilka ławek, huśtawki, piaskownica. Obserwowałem to miejsce latami z dużej wysokości z rozchwianego na łamliwych, niebotycznych nogach pająka, który krążył latami po okolicy. Zobaczyłem grupkę dzieci bawiących się przy surowej, pozbawionej okien ścianie domu, w którym kiedyś mieszkaliśmy. W grupce dzieci bawił się czteroletni chłopiec. Poznałem go, to byłem ja sam. Poznałem moją siostrę, trzymającą w ręku sznurek, na którym uwiązany był balon. Poznałem wszystkie bawiące się dzieci. Zobaczyłem, że Mirek podniósł kamień i rzucił w balon, który trzymała na uwięzi moja siostra. Trafiony kamieniem balon rozpadł się na kawałki. W grupce dzieci powstało zamieszanie; pisk dziewczynek, śmiechy chłopców. Ja czteroletni chłopiec stałem na uboczu tych wydarzeń. Przyglądałem się im w milczeniu. Na moich policzkach pojawiły się łzy. Nikt nie widział tych łez. Po chwili dzieci w cudowny sposób zapomniały o balonie siostry, który zwyczajnie przestał już być balonem. Ja, czteroletni chłopiec oddaliłem się z tego miejsca. Nie zauważony przez nikogo, zacząłem iść w sobie tylko znanym kierunku. Szedłem zaułkiem, na którego końcu na rogu głównej ulicy stała pachnąca kremowa budka z lodami. Za budką skręciłem w lewo, wszedłem na wysoki chodnik biegnący wzdłuż budynku ze sklepami. Ja dorosły człowiek towarzyszyłem w tej wyprawie sobie, czteroletniemu chłopcu. Chciałem pogłaskać siebie po jasnych włosach i unieść na rękach wysoko w górę. Zajrzałem w swoje oczy czteroletniego chłopca i poznałem w nich błyszczący odprysk, który utkwił w moich oczach na całe życie. To były oczy zapatrzone przed siebie na coś, co musiało być bardzo wyraźne, co musiało być bardzo niedaleko stąd, ale czego nie było jeszcze widać. To były oczy patrzące przez soczewkę łez na wskroś przez ulice, które w swej dalekości, na granicach miasta stawały się pionowymi ścianami. To były oczy, które były tak naprawdę tylko dwoma małymi owocami w miękkim cieście dziecięcej głowy.