Miecznik (III)
-Kogo to moje oczy widzą? – głos wyraźnie z niego drwił. A miecznik strasznie nie lubił, kiedy z niego drwiono. Odwrócił się i bardzo powoli, spojrzeniem zimniejszym niż odbierający jesieni królowanie, zimowy wiatr zmierzył właściciela głosu. Po chamsku. Od stóp do głów. Był to przywódca najemników, nieco wyższy od Kraka, barczysty osobnik ze szramą na brodzie i opaską na dłuższych, kasztanowych włosach. Na jego gładkim policzku błyszczał tatuaż z czarną różą. Za nim stali najemnicy których kilka dni wcześniej widział na dziedzińcu. Wyglądali już nieco lepiej. Mieli nawet pewne elementy pancerza, co nie było wśród najemników często spotykane. Stroje tym razem były dużo lepsze i droższe niż gdy widział ich ostatnio. Musieli nieźle się obłowić na współpracy z księciem.
-Proszę, proszę… okazuję się że jesteś mistrzem mieczy, co? A ja cię tam zostawiłem tylko z trzema chłopakami… - grymas gniewu przeszedł mu po brzydkiej twarzy – Nie byli nawet żołdakami, wiesz?
Krak zmrużył oczy w wąziutkie szparki i powoli wyciągnął z pochwy za plecami długi, zakrzywiony miecz ze wschodu.
-To jest katana – zaczął zimno gładząc ostrze jak matka swoje dziecko – Miecz z Shogunatu Abońskiego. Tamtejsi miecznicy robią go z kilkudziesięciu warstw stali o różnej twardości tak by stanowił niezniszczalną wielką brzytwę. – podniósł wzrok na najemników – Ten zrobiono dla mnie na specjalne zamówienie. Ma siedemdziesiąt osiem warstw zaginanych i przekuwanych razem. Jest nieco dłuższy niż przeciętny i nie nadaje się do władania jedną ręką, ale w dwóch można nim rozpłatać człowieka jednym krótkim cięciem od lewego ucha – miecznik wskazał palcem lewej ręki swoje ucho i przeciągnął nim linię do pachwiny po drugiej stronie – do prawej pachwiny. Wprawny fechmistrz robi to tak, że ofiara zanim zrozumie, że nie żyje i rozpadnie się na równe części, może przejść jeszcze do pięciu kroków. Taki w każdym razie jest mój rekord.
Cisza która panowała wokół, wręcz świdrowała w uszach. W końcu Płatek odzyskał animusz.
-I co suczy synu? Zaraz mi powiesz, że mnie nim zabijesz, co?
Mistrz uśmiechnął się chłodno i wskazał mieczem na jasnowłosego draba stojącego po prawej stronie.
-Nie… zabije nim jego. –przeniósł wzrok na najmitę o ciemnej, południowej karnacji. Mogli pochodzić z tego samego kraju… może nawet miasta. Teraz to było bez znaczenia. – I może jeszcze jego. Reszta pójdzie pod jedynkę. Nie chcę go tępić. A kiedy skończę różanogęby, podejdę do ciebie. Będziesz leżał, bo na samym początku cię kopnę. Nachylę się do ciebie i zarżnę cię jak prosiaka, nożem który mam w cholewie. – zrobił krok do przodu trzymając miecz prostopadle do ciała na wyprostowanym ramieniu. Później kolejny krok cały czas patrząc im w oczy. Przy trzecim lekko się cofnęli, jakby zadrżeli. Płatek wytrzymał stojąc cały czas w lekkim rozkroku. Bał się z pewnością, zapewne nie chciał dać tego po sobie poznać swoim ludziom. Ale Krak wiedział. Czuł jego płytki oddech, krople potu, niemal słyszał łomotanie wystraszonego serca – Dostaniesz nim dopiero kiedy zobaczysz lejące się flaki twoich żołnierzyków i poczujesz ich krew ściekającą ci po twarzy. Dopiero wtedy wbiję ci ten nóż w wątrobę. W takie specjalne miejsce. A później przekręcę. I wiesz co się wtedy stanie? – Krak zawiesił głos. Aż się prosiło o efektowną pauzę – Zaskowyczysz z bólu bo całe twoje ciało będzie już świadome śmierci. A najlepsze w tym zabiegu jest to, że będziesz zdychał w męczarniach z pół godziny. – Krak postąpił do przodu jeszcze jeden krok, twarz różanogębego była cale od niego. Czuł jego niespokojny, przerażony oddech. – a ja… będę tam stał. I patrzył.