Miecznik (III)
***
Zima była już u wrót wzgórza. Ciemne chmury to skrywały marniejące promienie bladego słońca, to ustępowały coraz bielszemu, nie jak wcześniej błękitnemu niebu a trawa niemal już utraciła żywe, letnie kolory. Miecznik walczył. Uderzył raz z góry, dwa razy z dołu i znów z góry, trzykrotnie z ogromną prędkością. Później był półobrót i kopnięcie. Wyrzucił półtorak w powietrze by szybkim szarpnięciem wydobyć jedynkę i natrzeć nią w przód ruchem który ledwo dało się zauważyć. Nim miecz półtoraręczny spadł, ledwo wydobyty jednoręczny zatoczył zwodnicze koło i znów znalazł się w pochwie. Miecznik doskoczył do niego i chwycił tuż nad ziemią robiąc jednocześnie niezwykły, akrobatyczny przewrót w przód. Wylądował tak że gdyby ktoś leżał przed nim, połamałby mu mostek obcasami. Majestatyczne, niezwykle płynne wymachy półtoraka znaczyły jego ścieżkę brnącą półkolem. To nacierał, to wycofywał się co kilka, pozornie losowych, kroków. Nagle zmienił kierunek ruchu. Z mieczem wyciągniętym do tyłu jak ogon drapieżnego ptaka nabiegł na wbity w ziemię słup do którego przybijano ogłoszenia. Wyglądało to jakby świat na ułamek sekundy zmienił oś przyciągania a pion stał się nagle poziomem. Stopy miecznika zdawały się przyklejać do drewnianego podłoża i kiedy był już u jego szczytu w zrywie jakiegoś niemal pierwotnego szału wbił miecz na prawie łokieć w szczyt słupa. Nie zwolnił. Wybił się do tyłu i wyprężył w łuk. Jeszcze zanim wylądował skrzyżowanymi rękoma wydobył z jednej pochwy tasak o szerokim ostrzu z drugiej zaś swój miecz jednoręczny. Najpierw wykonał pchnięcie jedynką, tasakiem sieknął na odlew, jakby w tą samą postać i na rozszerzonych nogach obrócił się kreśląc nogami, niby cyrklem, szeroki okrąg. Znów się przetoczył tnąc na koniec tego ruchu tasakiem. Rozpędził się na krótkim dystansie i wyskoczył niemal równolegle do ziemi, tylko po to by już lądując zatopić miecz jednoręczny w ziemi i siłą własnego pędu wyrzucił nogi w przód robiąc mostek. Wylądował już tylko z tasakiem w dłoni. Nie przerywając biegu podrzucił broń i złapał ją ostrzem w dół. Seria wymachów która nastąpiła oślepiała swym błyskiem i przypominała jakiś opętańczy taniec. Nie przerywając jej cisnął krótkim mieczem w słup. Ostrze zagłębiło się na wysokości piersi dorosłego człowieka. Zakończył misterną serię płynnych cięć i pozostał w niezwykle trudnej do wykonania pozycji szermierczej z której znani byli mrocznoelficcy wojownicy. Lekko dyszał ale zrazu uspokoił oddech. Jaśmin jak co dzień gdy ćwiczył, szkicowała jego ruchy z dokładnością malarza. Nie dziwota, w końcu kobiety na tych ziemiach znajdowały w malarstwie jedną z niewielu dozwolonych sobie rozrywek. Miecznik otarł jedną, jedyną strużkę potu ze śniadego czoła i pozbierał broń która została po niektórych sekwencjach. Docelowo w martwych ciałach pokonanych, aktualnie w ziemi i dębowych słupach ogłoszeniowych. Jaśmin nadal szkicowała. Zerknął na jej pogrążone w całości nad szkicem przenikliwe oczy. Była pierwszą osobą która oglądała jego treningi, poza jego mistrzem oczywiście i innymi miecznikami – choć i to zdarzało się z rzadka. Ale chyba bardzo ją to uspokajało. Podczas tych miesięcy wychodziła z nim niemal każdego dnia, oddając węglem każdy jego ruch i każdy skurcz mięśni zatracając się w tym całkowicie. To musiało jej być bardzo potrzebne po tym co zdarzyło się na trakcie. Miecznik włożył koszulę i kurtę na nagi tors i zasiadł do czyszczenia i broni. Jaśmin szkicowała jeszcze chwilę z pamięci z ogromną wprawą. Siedzieli w milczeniu. To był ich codzienny rytuał. Południowiec wstał by dowiązać rzemienie skórzanej kurty, powietrze było już naprawdę zimne. Wtedy zauważył wysoką postać nadchodzącą od strony podgrodzia. Mężczyzna był postawny i dość szczupły. Utykał na jedną nogę ale w jego ruchach dalej dało się wyczuć chód wojownika. Miecznik uśmiechnął się i machnął znajomemu karczmarzowi już z daleka.