Miecznik (II)
-Zabójcy. – założył Krak i otarłszy miecz o fraki zabitego wsunął do pochwy. – Miałeś książę szczęście, weszli cicho, we dwóch. Gdybyś był w komnacie, miałbyś już rozchełstane gardło.
Lesław wzdrygnął się lekko.
-Szczęście w śliwkach. –szepnął jakby do siebie w zamyśleniu.
-Nie rozumiem.
-Nażarłem się śliwek – książę oparł się o okrytą gobelinem ścianę wycierając pierwsze kropelki strachu wykwitłe mu dopiero teraz na czoło – poszedłem za potrzebą… Co to za ludzie? – wskazał tylko ręką na truchło, nie chcą nawet spoglądać ponownie na równą eliptyczną ranę przez którą nadal wypływały soki martwego już serca. Miecznik pochylił się i obejrzał martwą twarz stężałą w nienaturalnym grymasie strachu. Nieogolony, pokryty dziobami po ospie, o raczej północnych rysach i jasnej karnacji. Strój też nie wyróżniał się niczym szczególnym – czernie, brązy i szarości. Tak ubierali się wszyscy którzy tylko nie chcieli wyróżniać się z tłumu. Krak uważniej przyjrzał się broni mordercy – długiemu sztyletowi z brudnej stali. Takie noże można było kupić w każdym szanującym się składzie broni. Mistrz mieczy wstał i otrzepał dłonie.
-Zwykłe łachudry do wynajęcia… no, może trochę droższe łachudry. W każdym razie, nikt szczególny.
-A jednak tu weszli. – Lesław skierował się do swoich komnat – cholera, zapaprałeś mi wszystkie pomieszczenia…
Krak nie zareagował na drugie stwierdzenie i poszedł za księciem.
-Nie powiedziałem, że do niczego się nie nadają… - spojrzał na bezgłowe zwłoki które książę starał się bezwzrokowo ominąć i poprawił się - …nie nadawali, tylko że to nikt szczególny. Nie assasyni, nie wojownicy cienia z Abonu, nie królobójcy… nikt liczący się w gildiach.
-Rozumiem. – Lesław obszedł w końcu ciało wzdrygając się kilkukrotnie i sięgnął do szafki. Wyciągnął stamtąd kielich i butelkę przezroczystego płynu. Nalał sobie i łyknął błyskawicznie całość wydając charczące westchnienie. Dopiero po chwili podniósł wzrok na miecznika, wyciągnął drugi kielich i tym razem napełnił oba.
-Pij – powiedział i wzniósł kielich. Krak zerknął na ciecz. Nie był częstym gościem na północy i z niczym go nie kojarzył.
-Co to..? – zapytał ośmielając się zignorować książęcy rozkaz. Nie takie już zresztą rozkazy ignorował. Władca spojrzał na niego zniecierpliwiony.
-Specjalność z Polowia. Cholerni barbarzyńcy piją to od rana do wieczora, pij orzeźwia umysł.
Południowiec ostrożnie wziął kielich i powąchał. Zapach przypominał substancję używaną przez jego znajomego wynalazcę do napędzania maszyn. Był ohydny.
- Jak tu weszli? – zapytał książę podnosząc puchar do ust i przechylając całą zawartość naraz. Krak nie pozostał dłużny monarsze. Napój spalił mu gardło i wstrząsnął wnętrznościami niemal powodując wymioty. Po tym przyszła fala ciepła. Faktycznie, to musiał być napój barbarzyńców. Mistrz odkaszlnął kilkukrotnie a jego oczy lekko się rozszerzyły. W końcu złapał duży haust powietrza i odpowiedział ochryple.
-Tutaj każdy mógłby wejść. Byle rzezimieszek. Ci wparowali oknem w korytarzu. Wcześniej chyba przez mur… chociaż ja wszedłbym zwyczajnie, bramą. Jak nazywa się to cholerstwo? – zapytał wskazując na flakon trującej cieczy na biurku.
-Wódka… wy południowcy nie macie pojęcia co tracicie, odrzucając taki specjał. – Odparł książę i znowu nalał po kielichu. Krak pokręcił głową odmownie i kontynuował.