Miecznik (I)
-Jesteś żałosny – rzucił przeciwnikowi i gładko oddzielił jego głowę od reszty korpusu. „Przywódca” bandy wył z bólu. Krak zerknął za siebie. Dwóch pozostałych, w tym ten irytujący typ z tatuażem na mordzie znikali na linii lasu. Krak nie miał ochoty się tym przejmować. Nie miał zamiaru ich gonić, bo nie widział w tym żadnej korzyści. Poza tym, zbierało się na deszcz. Nienawidził deszczu. Musiał się zbierać. Na polu został jednak jeszcze szczeniak. Najwyraźniej był dużo głupszy niż na to wyglądał. A twarzy mędrca to on nie miał. Miał za to wiele możliwości – stwierdził Krak – ucieczka, poddanie się, prośby o darowanie życia… a musiał wybrać tę najgłupszą ze wszystkich możliwych dróg. Postanowił zostać i walczyć. Krak nienawidził głupców. Temu jednak postanowił dać szansę. Młodzik ledwo trzymał przerdzewiały miecz w chudych, nastoletnich rękach. Mistrz mimo braku krwi na ostrzu wytarł klingę szmatką i schował broń do pochwy.
-Zobaczymy co potrafisz – powiedział grobowym tonem do chłopaka – byle nie zdążyło się rozpadać – dodał jakby do siebie, odwrócił się i poszedł do swojego konia – Jeśli zaczniesz uciekać wejdę na wierzchowca, dogonię cię i zabiję. – wyciągnął grawerowany półtorak z pochwy przy jukach i poszedł w kierunku młodzika. Ten szybko rzucił swój miecz na ziemię. Zupełnie jakby trzymał rozpalony do białości pręt. Chociaż nie… Krak uśmiechnął się cierpko wspominając czas gdy on był zmuszony dzierżyć w dłoniach rozpalony żelazny pręt. Poruszył palcami jakby na wspomnienie dawnego urazu. Pryszczaty gówniarz nie miał pojęcia o bólu.
-Panie, proszę… poddaję się… łaski! – załkał chłopak. Za późno o kilka sekund…
-Miecz w ręce. – szepnął Krak doskonale słyszalnym, beznamiętnym głosem. Młodzik nie ruszył się sparaliżowany strachem. –Głuchyś?! Bierz miecz do ręki! – podniósł głos Krak. Chłopak, choć ze strachem wykonał polecenie bez ociągania. Złapał broń i posłusznie czekał na śmierć.
-Na co czekasz? Atakuj! – polecił mistrz a chłopak ze łzami w oczach złożył się do uderzenia. Pierwszego ciosu Krak nie zbijał, bo nie musiał. Nieznacznie się tylko odchylił, trzy następne odbił od niechcenia, przed kolejnym uskoczył. Szybkim ciosem ciął chłopaka po lewej ręce. Młody zawył z bólu.
-To tylko draśnięcie, zachowujesz się jak baba… - mistrz uderzył go płazem w policzek a chłopak zatoczył się jak pijany. Krak podszedł do niego i mechanicznym ruchem niby od niechcenia wybił mu broń z ręki. – Nie jesteś godzien by nosić miecz. Lepiej to zapamiętaj. Od dawna rabujecie?
-Od kilku miesięcy panie. – Odparł rozdygotany bandyta leżąc na ziemi.
-Jest za was jakaś nagroda? – mistrz wbił swoje nieruchome oczy w bijące strachem źrenice młodzika – Mów szczerze… wyczuje kłamstwo. – wyrostek nie chciał ryzykować. Po tym zresztą jak widział śmierć swoich kompanów zadaną z taka łatwością byłby w stanie uwierzyć we wszystko.
-Straż w Złotej Woli płaci dwadzieścia pięć sztuk srebra za głowę Marunta – wskazał na przywódcę – i piętnaście sztuk za Herbusa – tu pokazał leżącego we własnej posoce olbrzyma. Mistrz uśmiechnął się i powiedział jakby pod nosem:
-Wyśmienicie – po czym wyciągnął duży, płócienny wór cały pokryty rdzawymi plamami. Po chwili kontemplacji rzucił go sparaliżowanemu strachem chłopakowi. – Zapakuj tu Herbusa – i bez dalszego gadania wyszarpnął zdobyczną siekierę z ziemi i ruszył w kierunku charczącego jeszcze wodza. Sprawnym ruchem wyrwał z wijącego się z bólu zbója ostrze krótkiego miecza którym zgruchotał mu bark. Przerażone oczy przywódcy błagały o litość. Krak zapewnił mu ją ostrzem starej siekiery i kopnął głowę do pod nogi chłopaka. – To też spakuj – Młodzik wykonywał rozkazy bez słowa. Mistrz mieczy podszedł do kobiety. Jego nieruchome oczy zdawały się odzyskać na chwilę iskrę życia, wyzbyć się mechanicznych odruchów… a może to tylko poblask wyłaniającego się jeszcze zza chmur słońca, które starało się błysnąć jak topielec stara się jeszcze złapać ostatni oddech mimo iż śmierć już blisko?