MELODIA cz.2
Obudził mnie gwar ludzkich głosów. Za oknem panował duży ruch. Widziałem jakieś promy czy statki pełne ludzi. Pozostawienie otwartego okna okazało się poważnym błędem. Niestety ze snem musiałem się już pożegnać. Ciotki nie było. Marco, który miał się mną zająć także nie było. Byłem sam. Spędziłem w domu jeszcze godzinę, sycąc oczy przy porannym śniadaniu niezwykłością tego co widziałem za oknem i czekając na jego powrót, aż wreszcie zniecierpliwiony wyszedłem z domu. Zostawiłem wiadomość, że wrócę przed zmrokiem i dam sobie radę. W końcu nie byłem już dzieckiem a raczej turystą i detektywem-amatorem w jednym z domieszką. Wbrew różnym opiniom nie jest wielką trudnością brak dźwiękowego kontaktu. Potrafię nieźle nadrabiać mimiką i mową ciała, czy nawet porozumieć się z pomocą ruchu warg. Mógłbym grać pantomimę. Przykład: znany gest oznaczający słowo „ pić „. Jest chyba zrozumiały na całym świecie i bynajmniej nikt go nie odbiera jako zachętę by wepchnąć coś pokazującemu do gardła. I to na wyraźne życzenie. Chociaż nie można wykluczyć, że zapewne znajdzie się ktoś taki, kto odbierze to w ten sposób. Zdarza się i tak.
Zabytkowe miasto. Strasznie hałaśliwe i zatłoczone. Jakikolwiek nastrój dostępny jest jedynie w tak nielicznych chwilach jak ta, w której wyruszyłem na poszukiwania, bez choćby małego punktu zaczepienia, gdzie zacząć. Freski, stare kościoły, bazylika. Fascynujące mosty i małe uliczki, pełne mrocznych zaułków i tajemnic. Woda, skrywająca niejedną zbrodnię, lśniąca w blasku słońca. Patrzyłem na to po raz pierwszy, oczyma turysty, czasem bezczelnie dołączając do wycieczek by podsłuchać informacje z ust przewodnika. Uległem powszechnemu nastrojowi, kupując parę pamiątek dla bliskich. Porwała mnie fala wszechobecnej ciekawości i chęci zawłaszczenia sobie czegoś z tych wszystkich cudów dookoła na własność. Jakby w ogóle to było możliwe, by zachować choć ułamek, esencję tego miejsca, w postaci pamiątki.
Nawet zdjęcia wydawały się pozbawione tej szczególnej głębi, jakby miasto broniło się przed tą niewinną kradzieżą swego niezwykłego wizerunku. Jednocześnie obserwowałem otoczenie. Robiąc zdjęcia starałem się przypatrzeć temu, co widział mój obiektyw. Przysłuchiwałem się rozmowom. Przypatrywałem się ludziom. Szukałem czegoś co mogło ich wyróżniać. Nastroju, który mógł z nich uczynić potencjalne ofiary. Ale wśród tych beztroskich ludzi nie znalazłem nic szczególnego. Obserwacja ich zachowań coraz bardziej mi uzmysławiała, jak bardzo jestem tu inny. To ja mogłem być potencjalną ofiarą, jeśli Skrzypaczka szukała mroku. Byłem sam.
Nie było to przyjemne uczucie. Poczułem się jakby zamknięto mnie w klatce, która z wolna zaczyna się kurczyć. Musiałem coś z tym zrobić, jak najszybciej. Wymyśliłem więc psa, którego wywołałem z ciemnego kąta, pierwszej lepszej uliczki. Przez dłuższy czas wędrowaliśmy razem, ja i on, mój wymarzony husky, dopóki lęk nie czmychnął wreszcie z mojego serca. Wtedy zamachał ogonem i odszedł na zawsze. Chociaż od początku do końca go wymyśliłem, nawet to pożegnanie, poczułem ukłucie żalu. Znów byłem zdany na siebie, niemy dla świata, wbrew woli. Mój głos zasznurował strach, który uwił w nim sobie leże i kazał się karmić. A ja wbrew wszystkiemu, nie potrafiłem mu odmówić.