Marta i mnich rozdział 7
7.
Brat Zygfryd po mszy musiał dopilnować prac przy rozbiórce jednej z uszkodzonych ścian starego klasztoru, który dawno prosił się o pomoc dobrego kamieniarza. Klasztor był dziełem znanego budowniczego Enrika . Chociaż lata świetności budowli dawno już minęły, nadal wyglądała imponująco mimo swoich kilkudziesięciu lat. W uznaniu za swe osiągnięcia Mistrz , został pochowany na cmentarzu przy klasztorze, podzielonym na dwie części, jedną przeznaczono dla ludzi świeckich, a drugą dla mnichów i księży. Był to bardzo stary cmentarz powstały przed budową opactwa. Zygfryd znał ten cmentarz bardzo dobrze. W dzieciństwie razem z Wilhelmem i okolicznymi dziećmi ze wsi przeszedł na nim test odwagi. W młodości obawiał się duchów zamieszkujących stary cmentarz. Przerażała go wtedy ciemność, oraz posępnie wyglądające, poczerniałe i porośnięte mchem nagrobki , często rozpadające się i zapomniane nawet przez ludzi.
Na samo wspomnienie tego wydarzenia uśmiech znowu zawitał na twarzy Zygfryda. Miał wtedy przynieść o północy gałązkę, bzu, który rósł tylko na cmentarzu w samym jego centrum. Bardzo się bał, ale drwina kolegów była by gorszym upokorzeniem. Wziął się wtedy w garść i zacisnął mocno zęby, dla doda sobie odwagi wsadził ręce w kieszenie spodni, powoli przeszedł przez dziurę w sypiącym się starym murze i nucąc coś pod nosem szybko przemierzył cmentarz w poszukiwaniu bzu. Jego towarzysze czekali w napięciu po drugiej stronie muru. Z oddali widział jak Wilhelm dodaje mu otuchy i krzyżuje palce na szczęście. Dobrze wiedział, gdzie znajduje się krzak, przy największym nagrobku, w samym środku cmentarza. Idąc wzdłuż prowizorycznej alei mijał posępne cienie rzucane przez nagrobki. Wiele z nich było uszkodzonych przez ząb czasu, niektóre z nich przewracały się ze starości. Ten widok przypomniał mu od razu wszystkie opowieści o duchach, jakie opowiadali sobie podczas zimowych wieczorów. Z obawą patrzył na poskręcane gałęzie rosnących tu drzew, widział w nich sylwetki upiornych duchów nawiedzających niektóre miejsca w jego wiosce. Słyszał wiele opowieści o tutejszych wisielcach i utopcach. Odpędzając od siebie te okropne myśli na chwilę uniósł głowę do góry, świecący na czarnym niebie księżyc od razu dodał mu otuchy. Mocno oświetlał drogę między nagrobkami, co pomagało mu bezpiecznie przeciskać się przez labirynt nagrobków. Nagle w oddali usłyszał pohukiwanie sowy i trzepot jej wielkich skrzydeł, zbliżała się szybko w jego stronę, pewnie polowała o tej porze nocy. Przy blasku księżyca wyglądała jak przeciętnych rozmiarów kot, miała tak samo duże pomarańczowe oczy i charakterystyczne uszy, które teraz były postawione niczym wachlarz. Wielki puchacz obniżając swój lot przefrunął nad jego głową. Zdawało mu się, że dotknął skrzydłami jego głowy, zanim się zorientował, co się stało, ptak odleciał. Jednak po chwili znowu powrócił i swoim nieco chwiejnym lotem, zrobił nagły zwrot. Usiadł na pobliskim drzewie w grubych gałęziach blisko pnia, w jego dziobie szarpało się małe popiskujące stworzenie. Jak na razie Zygfryd miał już dosyć tego niecodziennego spaceru, chyba kręcił się w kółko, wokół tych samych nagrobków. Jego stopy ciągle grzęzły w morzu mokrych liściach, co chwila potykał się o korzenie wystające z wilgotnej ziemi.Wydawało mu się , iż z niektórych nagrobków wydobywały się opary wilgoci, jakby ktoś rozpalił pod ziemią w wielkim piecu, ustawił tam kocioł z wodą, a nadmiar pary wypuszczał przez warstwę ziemi. Kolejny raz miną zmurszały nagrobek z płaskorzeźbą małego motyla nad epitafium, chyba zabłądził, ale nie zamierzał wracać bez swojego fanta. Czuł jak nogawki spodni zaczepiają o jeżyny rosnące przy niektórych nagrobkach. Dzikie jeżyny porastały większość cmentarza, szczególnie jego starą już nieużywaną części, rzadko odwiedzaną przez jakichkolwiek ludzi. Starał się z nich uwolnić, ciągle miał wrażenie, że to nie jeżyny, ale ręce nieboszczyków wbijają mu palce w kostki za zakłócanie ich wiekuistego spokoju. Przez dłuższą chwilę szarpał się i próbował wyswobodzić rękawy koszuli. W podrapanych rękach miał mnóstwo kolców, próbował je wyciąć, ale było ich tyle, że dał sobie z tym spokój. Uwolniwszy się wreszcie z pędów, zamierzał ruszyć dalej jednak nie udało mu się odejść za daleko. Coś nadal trzymało się jego nogawki, kiedy znalazł tego przyczynę mocno pociągnął długi pęd z całej siły, z pokaleczonych rąk poleciała mu krew, a wbite kolce coraz bardziej paliły dłonie. Chciał jak najszybciej się z stamtąd wynieść. Całkiem opadły już z sił ruszył z determinacją przed siebie. Kiedy przypadkowo zbliżył się do wielkiego pomnika, przy którym rósł bez, poczuł wręcz niewyobrażalną ulgę, jego strach przed duchami gdzieś uleciał. Wspiął się na palce, przygiął wyrośnięty krzak i ułamał z niego kwitnącą gałąź. Natychmiast w jego nozdrza brutalnie wdarł się słodkawy zapach kwiatu. Triumfalnie przycisnął zdobycz do serca, cieszył się ogromnie, że jest po wszystkim. Spojrzał na stojący obok nagrobek, odmówił krótką modlitwę za nieznajomego, ozdobiony był małym wizerunkiem sowy, nie mógł dostrzec imienia pochowanego, które zatarło się ze starości. Skończywszy modlitwę, otrząsnął się z zamyślenia, ścisnął mocno kwiat w dłoni i spokojnym już krokiem bez leku, z którego się już wyleczył pomaszerował do dziury w murze. Pokazał triumfalnie zdobycz i witany jak bohater okrzykami kolegów odszedł spokojnie w stronę wioski.