Marta i mnich rozdział 7
Usiadł pod drzewem jak wtedy, kiedy był mały chłopcem, położył drżące ręce na jego grubych wystających z ziemi korzeniach. Nabrał w dłoń garść ziemi, wciągnął jej zapach nosem, po czym roztarł grudki ziemi w dłoniach, tak jak robił to jego ojciec wychodząc w pole, to było jego ulubione miejsce, tu nocami obserwował z ojcem niebo.
Popatrzył tak jak wtedy do góry, nic się nie zmieniło, gwiazdy świeciły nadal tak samo, nawet niebo wydawało się takie jak kiedyś. Było piękne, tajemnicze, migotało mnóstwem gwiazd, było ich tyle ile piasku na wiejskiej drodze.
Często wspominał tę noc, kiedy, zbierali z ojcem przed deszczem zgrabione siano. Leżał z rękami złożonymi pod głową, na wielkiej kopie siana, ledwo mieszczącej się na wozie, miał wtedy wrażenie, że jest w stanie sięgnąć nieba, nawet samych gwiazd.
Gdyby tylko mógł mocniej wyciągnąć dłoń dotknąłby każdej palcami, między małymi świecącymi punkcikami nie było żadnych przerw. Jedne były duże, inne mniejsze, a jeszcze inne tworzyły cudowne skupiska, podobno wszystkie miały swoją nazwę, kto znał tyle słów, aby je wszystkie nazwać, do tej pory nie wiedział. Od tej mnogości gwiazd, kołysania wozu i całego męczącego dnia, nagle zachciało mu się spać, ale ostatkiem sił odpowiadał na pytania ojca, pamięta jego słowa:
- Popatrz do góry, widzisz tą świecącą gwiazdę nad tobą - pokazał na niebo
- Widzę, co to tak świeci?
- To jutrzenka synu, gwiazda świecąca jasno tylko teraz właśnie o tej porze roku, kiedy zbieramy plony z pola
- A skąd to wiesz?
- Widzisz synu, gdy pożyjesz tak długo jak ja, będziesz często wpatrywał się w niebo i zauważysz, że ono się zmienia w zależności od pór roku, ono odmierza nasze życie tu na wsi
Te słowa mocno wryły się w jego pamięć i często je sobie przypominał, łzy napłynęły mu do oczu, dlaczego Bóg zabrał mu rodziców tak wcześnie, był wtedy jeszcze dzieckiem. Nie obwiniał Stwórcy, ale chciał, aby ktoś dał mu odpowiedz, wiedział, że są w lepszym miejscu, nie cierpią głodu ni pragnienia, ale mimo to nadal za nimi tęsknił, już niedługo ich spotka, ale ma jeszcze coś do zrobienia, trzeba rozwiązać tą sprawę z tunelem. Odmówił modlitwę za rodziców, powierzył ich opiece aniołom, jeszcze raz dotknął kory dębu, jak to robił w dzieciństwie i powoli wstał z trawy.Oczyścił habit z liści, jeden włożył sobie na pamiątkę do kieszeni i udał się w drogę powrotną do klasztoru.
Przeszedł przez bramę klasztorną, którą furtian zostawił dla niego uchyloną, minął dom opata i udał się na spotkanie z Emilem. Ta sprawa od początku go interesowała, był zadowolony, że Przeor mu zaufał i przydzielił do tej sprawy, dając mu wolną rękę. Czuł, że na pewno znajdą tam to coś niezwykłego, a zarazem niebezpiecznego. Nawet nie wiedział, że jego przypuszczenia się sprawdzą. Emil od razu zabrał się do wyznaczonego mu zadania, sprawnie rozdzielił prace każdemu ze swoich ludzi. Jedni dokładnie oświetlali odkryty korytarz pochodniami, aby było w nim jaśniej. Inni tym czasem sprawnie oczyszczali drogę, wynosząc zbędny gruz leżący w tunelu, jeszcze od czasu jego pierwotnej budowy. Widać było, że cała ekipa nie pracuje ze sobą pierwszy raz, wszystkie zalecenia kamieniarza były wykonywane szybko i bez zbędnego zamieszania. Jeszcze nie do końca byli pewni, czy to, aby na pewno komnata, ale umieli bezbłędnie wybadać pustą przestrzeń za ścianą, leżało to u podstaw ich fachu i raczej nigdy się nie mylili. Ekipa murarzy pomału wnosiła do środka narzędzia, potrzebne do rozebrania ściany: młoty, różnej wielkości dłuta i rylce. Według wcześniejszych ustaleń mieli rozebrać ścianę kamień po kamieniu, starając się uszkodzić jak najmniej cennego budulca. Emil zmęczony już nadzorowaniem pracy bez pośpiech podszedł do zamyślonego Zygfryda: