Marihuana z kosmosu
Stałem tu już dobre pięć minut, zastanawiając się, do czego przyrównać leżące na parkingu zwłoki. A raczej to, co z nich zostało. Przypominały bardziej robaka rozpłaszczonego na szybie pędzącego auta, czy może gówno, rozbryzgnięte na tablicy upamiętniającej katastrofę smoleńską?
Spojrzałem w górę. Szczyt wieżowca ginął w obłokach. Wyglądało to tak, jakby budynek urywał się nagle, przenikając od połowy w całkowicie inny, niewidoczny dla zwykłych śmiertelników świat. Lot musiał trwać kurewsko długo.
– Jebany! – krzyknął mój nowy asystent, podziwiając rozrzucone w promieniu kilku metrów wnętrzności. – Miał jaja! Ten kolos liczy przynajmniej czterysta pięter.
– Ta… – odburknąłem.
Od niechcenia wpakowałem palec wskazujący głęboko do nosa. Jakoś nigdy nie lubiłem korzystać z chusteczek. Wydawało mi się to takie… Burżujskie. Czekałem na reakcję młodego. Niedawno ukończył szkolenie i powinien wiedzieć, od czego zaczyna się dochodzenie w takich sytuacjach.
Michałow wydobył z walizki tester elektroniczny. Po przyłożeniu go do pierwszego z brzegu zlepku bebechów zrobił minę, jakby zobaczył co najmniej uczciwie pracujących Cyganów.
– Szefie, stężenie THC w jego organizmie stukrotnie przekroczyło dopuszczalną normę – stwierdził po kilkukrotnym powtórzeniu badania z użyciem dwóch różnych aparatów. – Albo ten sprzęt jest chujowy, albo koleś przez ostatni miesiąc nie robił nic innego, tylko jarał blanty. Jednego za drugim.
Normalnie sam doszedłbym do takiego wniosku. Niestety, sprawa wydawała się znacznie bardziej skomplikowana. Zanim tydzień temu przydzielono mi Michaiła, miałem styczność z jeszcze kilkoma podobnymi przypadkami. Młodzi chłopcy, odurzeni niezwykle silnym narkotykiem, skakali z dachów drapaczy chmur. Dlaczego? To pytanie jak na razie pozostawało bez odpowiedzi.
– Co teraz? – spytał Michaił.
– Ty mi powiedz. Ja swój staż odbębniłem dziesięć lat temu.
– Pasowałoby poszukać świadków – odparł nieśmiało.
– Powodzenia, młody – rzuciłem na odchodne, okraszając pożegnanie złośliwym uśmieszkiem.
Przy dobrym wietrze zebranie zeznań od wszystkich mieszkańców wieżowca powinno zająć mu jakiś tydzień. Ja jednak postanowiłem go nieco podkurwić.
Masz trzy dni – założę się, że kiedy piętnaście minut później odczytywał tego esemesa, przechodniom popuchły uszy od bluzgów, jakie z siebie wydobywał.
*
Nienawidzę jak ktoś telefonuje do mnie w środku nocy, ale to, co usłyszałem w słuchawce, zmroziło mi krew w żyłach. Przed chwilą jakiś ksiądz, spacerujący po parku z małym chłopcem, znalazł w krzakach głowę Michaiła. Natychmiast zadzwoniłem po taksówkę i pojechałem na miejsce.
Okolicę rozświetlał błękitny blask policyjnych kogutów. Funkcjonariusze przeczesywali teren w poszukiwaniu resztek mojego asystenta. Fragmenty ciała porozrzucano dosłownie wszędzie. Stopy leżały w śmietniku, do pływających w sadzawce kawałków nóg dobrały się ryby, a zakopane w piaskownicy dłonie obżarły szczury. Wychudzony kundel paradował dumnie z fiutem w pysku. Oddał zdobycz dopiero, gdy potraktowano go paralizatorem.
Korpus wisiał na starym dębie, przywiązany do jednego z konarów za jelita. Wiatr bujał nim jak ogromnym wahadłem. Krew wymieszana z ekskrementami kapała na chodnik, co zwabiło chmary ogromnych much. France wdzierały się do ust i nosa, dopóki ktoś nie pozbył się ich starą sprawdzoną metodą, czyli miotaczem ognia zmajstrowanym z dezodorantu i zapalniczki.