Małpki idą do nieba
Obudził mnie nagły, ostry dźwięk. Wiśniowe wino i
pół butelki whiskey bezczelnie o sobie przypominały. Byłem rozpieprzony. Głowa
odmawiała podejmowania jakichkolwiek decyzji, nie potrafiła złożyć w spójną
całość wczorajszego dnia. Oczy, ręce, nogi nie były pewne co robić, więc
zdezorientowane czekały na nienadchodzący rozkaz poruszenia się. W ustach
czułem niekomfortowy posmak przetrawionego alkoholu.
Dźwięk ponownie zaatakował moje bezbronne ciało.
Dzwonek do drzwi. Z trudem znalazłem w sobie siły by otworzyć powieki. Jaskrawa
plansza oznaczająca przerwę w nadawaniu programu, wyświetlona na ekranie,
wydającego jednostajny pisk telewizora, oświetlała beznadziejnie pustą
półlitrówkę, czerwoną popielniczkę „Marlboro”, wypełnioną martwymi papierosami
pochowanymi w pozostałościach po spalonym tytoniu i mnie cholernie samotnego i
zmęczonego.
Nie miałem pojęcia która była godzina, lecz nie próbowałem
znaleźć zegarka. Zbyt często mnie okłamywał. Spojrzałem w okno. Słońce powoli
wschodziło, ale latarnie wciąż nie gasły. Komu, kurwa, chce się dzwonić o
takiej porze? To na pewno policja do spraw nadużywania alkoholu wśród
nieletnich. Ktoś na mnie doniósł, albo zrobiłem coś bardzo głupiego, coś czego
nie potrafię sobie przypomnieć. Wszystko jedno i taka mam przejebane, jeśli
zobaczą mnie w tym stanie. Żaden proces nie będzie potrzebny. Dostanę dożywocie
bez możliwości wcześniejszego zwolnienia za dobre sprawowanie.
Nie zdziwiłby mnie także widok ojca Marty ze spluwą,
próbującego wejść do mojego domu, chcącego raz na zawsze, uniemożliwić mi
zbliżanie się do jego córki. Równie prawdopodobnie zasnąłem na kilka dni, a w
drzwiach stoją moi rodzice, którzy zdążyli wrócić z urlopu. Uradowani, opaleni,
z ciężkimi bagażami. Miałem szczerą nadzieję, że moje przypuszczenia nie znajdą
urzeczywistnienia i że po prostu wczoraj, po wychyleniu ostatniego kieliszka
zamówiłem pizze i dużą butelkę wody, z dostawą.
Zresztą ktokolwiek to był, przestał się już dobijać,
tym oschle wibrującym dźwiękiem, rozbrzmiewającym po naduszeniu cholernego
dzwonka do drzwi. To była prawidłowa decyzja. Najlepsza jaką mógł wybrać, bo i
tak nie miałem zamiaru otwierać. W mojej głowie, rozpaczliwie wysuszone
trybiki, odpowiedzialne za podtrzymywanie powiek zgrzytały, by w końcu przestać
się poruszać. Powieki opadły i dały mi
do zrozumienie, że nie powstaną ponownie, dopóki nie naoliwię mechanizmu. Gdzie
ta pieprzona woda? Przed opadnięciem na łóżko, jeszcze przez chwilę, po omacku,
próbowałem ją odnaleźć, jednak zrażony brakiem sukcesów dałem za wygraną.
Po kilku przyjemnych chwilach spędzonych wewnątrz
siebie, znów zaczęły docierać do moich uszu odgłosy z zewnątrz. Notoryczne,
niegłośne stukanie, którego źródło, sztuką skacowanej dedukcji, umiejscowiłem w
okolicach okna. Czym dłużej starałem się je ignorować, tym stawało się szybsze
i lepiej słyszalne. W końcu stało się prawie nie do zniesienia. Przynajmniej
tak odbierał je mój drugi zmysł, delikatny, przewrażliwiony, odczuwający skutki
taniego alkoholu, równie dotkliwie, co jego właściciel.