Malarz
Rozstawił wszystko, spojrzał jeszcze raz w morze, zgasił papierosa i zaczął mieszać farby, dobierać pędzle, malować. Nie trwało długo zanim obok siebie usłyszał głos dziecka.
- Malujesz morze? – zerknął. Obok stała dziewczynka może siedmioletnia o brązowych włosach w modnej kaszkietówce, rybaczkach, schludna, w ciemnych okularach.
- Maluję – odpowiedział i zerknął do tyłu – A ty nie powinnaś przypadkiem pilnować rodziców?
- Astra mnie pilnuje – odpowiedziała mała i dopiero teraz zauważył obok dziecka dużego psa.
- Ładny pies, ale Astra Astrą, a rodzice rodzicami. Na pewno martwią się gdzie zginęłaś.
- A Twoi rodzice się nie martwią? – usiadła obok, dłonią po omacku wyszukując murek. To zwróciło uwagę malarza, mimo, że dostrzegł to tylko kątem oka. Spojrzał na dziewczynkę uważniej. Duży jasny owczarek położył się u jej stóp.
- Ty nie widzisz? – spytał dla pewności.
- Widzę. Astra jest moimi oczami. Opowiesz mi co malujesz?
- Morze. Chociaż nie takie zupełnie jak jest. Próbuję uchwycić emocje z nimi związane, więc to nie będzie taki naturalistyczny obraz morza, tylko… Ty widziałaś kiedyś kolory?
- Nie.
- A widziałaś kiedyś światło?
- Nie.
- Widziałaś niebo i morze i mewy latające ponad wodą, słońce… cokolwiek?
- Nie – odpowiedziała spokojnie dziewczynka z niezmiennie pogodną miną.- Opowiesz mi ? – spytała.
- Wiesz… - zastanowił się, jak ma opowiedzieć o obrazie dziecku, które nigdy nic nie widziało, nie znało barw, światła, nic co dla niego stanowiło kwintesencję istnienia. On żył kolorami, napawał się nimi, przelewał na płótno, czarował. Fakt, że mała nigdy nic nie widziała sprawił, że z miejsca zdjęło go dziwne rozrzewnienie i zapragnął jej przemycić chociaż odrobinę piękna, które ich otaczało.
- Jak masz na imię? – spytał na początek, żeby wiedzieć jak się do swej towarzyszki zwracać.
- Angelika – odpowiedziała dziewczynka z nadal pogodnym uśmiechem – A Ty? – spytała.
- Kryspin – zaśmiał się i wyciągnął do niej rękę. Dziewczynka nie odwzajemniła gestu, więc sięgnął do jej dłoni, aby ją uścisnąć. Pies w tym momencie uniósł się i zawarczał. Kryspin odruchowo cofnął dłoń i spojrzał na psa. – Spokojnie. Już się odsuwam od Twojej pani. Pilnuj jej dobrze. Pilnuj – zwrócił się do zwierzęcia, a następnie do dziewczynki. – Miło Cię poznać Angeliko.
- To opowiesz mi w końcu? – spytała.
- Trudne zadanie. Morze… Na pewno kąpałaś się w morzu, albo w basenie.
- Tak. – Uśmiechnęła się.
- Na pewno byłaś kiedyś na wielkiej łące przez, którą się idzie i idzie aż nogi bolą i nie wiadomo kiedy się skończy. Wyobraź sobie taką falującą łąkę wody po bezkres, tak daleko, daleko, że dotyka nieba.
- Wyobrażam sobie.
- Błękit nieba, niby chłodny, ale wyciszający, łagodny, jak wyprasowany starannie jedwab w dotyku, gładziutki, całe niebo nad nami w błękicie. Ogromna kopuła, takie gładziutkie igloo.
- Wyobrażam sobie – uśmiechała się ciągle.
- Na niebie kilka obłoków, jak baranki zatopione w zbyt bujnym runie, albo raczej poduchy, takie mięciutkie, że można się w nie wtopić i otulić. Kłęby waty. Miałaś w ręku kiedyś watę?
- Miałam.
- Są rozsiane po całym niebie w nieładzie. Tu są trzy przytulone do siebie, tam jeden duży, zagubiony, jeszcze dalej roztargane wiatrem. I słońce. Gorąca kula, kwaśna.