Linie brzegowe - cz.2
ę jeszcze na świecie. - A gdzie byłam? - Nigdzie. - Kłamiesz. Stałam przy drzewie i byłam duż-sza od drzewa. - Większa. Mówi się: większa. Powtórz. - Większa, bo duż-sza od drzewa. - To moje zdjęcie. Ja jestem tutaj większa od drzewka. - Kłamiesz. - Wszystkie mamy są najpierw małymi dziewczynkami. Takimi, jak ty teraz. - A co jest za tym autem? - Dom mojego dziadka i babci. - A za domem? - Sad. Mała odwróciła fotografię i nie zobaczyła sadu. - Kłamiesz. Znowu kłamiesz. Nic już nie ma. Mogła wówczas wytłumaczyć, że jeszcze jest, ale bardzo inne od tutejszych domów i ogrodów, jakie mijają idąc na spacer do parku. Zaniechała wylewności. Doszła do wniosku, że jej skarb jeszcze nie pojmie na czym polega widoczna oraz subtelna różnica, nie doceni dobrodziejstw skansenu, w którym jej matka patrzyła, jak rośnie włoski orzech, a jej babcia chuchała i dmuchała na słabowitego synka. Skansen. W przypływach ciepła oznaczał wszelakie dobra, jakie warto ocalać, kiedy rozsądni niezbicie dowiodą, że wygodny, współczesny świat rozkłada się pod górami kup opakowanych w pampersy. Jej dziadkowie byli z tych, co setki razy lutują garnki, poprawiają korbkę drewnianego młynka, a mikser kupują dopiero wtedy, gdy stłucze się ostatnia makutra. Jak coś popsuło się w domu, czy między ludźmi - musiało iść na warsztat, musiało być naprawione. Umieszcza duże jabłka w torbie z kółkami. Wierzy sprzedawcy, że będą soczyste. Wierzy sobie, że będą bardzo długo twarde, gruboskórne, niepodobne do owoców zrywanych osobiście w sadach za domami. Dorodna marchew też, a jednak dokłada sobie o kilogram ciężaru i ciągnie pokaźny majdan od stoiska do stoiska. Czasem próbuje podawanych na nożu serów i kiełbas, przytyka do ust skorupki jajek, by wyczuć świeżość nabiału, częstuje się kosteczką chałwy albo "michałkiem" podtykanym pod nos, gdy zatrzymuje się na chwilkę, by złapać solidny oddech. Najczęściej stara się ominąć tych, którzy wychodzą przed lady, szarpią potencjalnych nabywców za rękawy, zachodzą im drogę, namawiają natrętnie, dwoją się i troją, a kiedy wyczują minimum zainteresowania wpadają w prawdziwy amok wciskania na siłę wszystkiego, co piętrzy się na stołach wylanych po kres chodnika. Tutaj chodzi się po jezdni. Musi uważać na sznur samochodów, na grupki ludzi stłoczonych przy stoliku z trzema kubkami, na góralki z dziwnym akcentem z nie wiadomo jakich gór. Wyrastają jak spod ziemi z podrabianymi kierpcami z białego filcu. Milczą, gdy ktoś je pyta o Zakopane. Nie może zderzyć się z żywym kioskiem, a co jakiś czas taki tragarz szybko przemierza prostą, by skręcić w zawiłe uliczki targowiska. Przed sobą pacha jakąś platformę na kołach. Zza piramidy towaru nie widać chudej, żylastej postaci przepasanej szmacianą torbo-kasą. Trzęsą się kolorowe płyny do kąpieli i zmywania naczyń, pudełka tabletek do prania i do zmywarek, szampony i odżywki do włosów przywiezione z Niemiec. Znikają od ręki, bo są przywożone dla ustalonej klienteli, która ma przekonanie do zamówionych produktów. Człowiek-sklep od "niemieckiej marki" regularnie dostarcza chemię gospodarczą, słodycze i kawy. Robi kilka kółek dwa razy w tygodniu na każdym z trzech, sąsiadujących ze sobą targowisk. W piątek wieczorem wyrusza pod Lublin, w sobotę je rodzinny obiad i zagląda w zeszyty milusińskich. Po niedzielnej Mszy zaczyna wracać do pokoiku wynajmowanego na lewym brzegu granicznej rzeki. On tutaj zarabia, tam żona wydaje na godne życie. Może oboje nie godzą się na rozłąki, ale dzisiaj przegrywa każdy kto nie potrafi znajdować się w tym, co go zastanie. Energiczną zmęczył kurz, spaliny, hałas w wielu gwarach. Dekuje się pod namiotem i zamawia schabowego z kapustą. Dziewczyna od zbierania zamówień przynosi jej szklanicę zimnej Coli. Może spokojnie zaciągać się dymem, odciąć się od wędzonych ryb, wikliny, bawełnianych gaci i kłótni przy stoliku z trzema kubkami. Ale i tak bombarduje ją muzyka z kilku punktów sprzedaży płyt, i tak łapie uszami pojedyncze, niem