Liera
Pomieszczenie przypominało graciarnię. Istny Armagedon. Chociaż to nie przeszkadzało moim współlokatorom funkcjonować. W progu zauważyłam już siedzącą na stole i obmacującą się parkę. Nie speszyli się na nasz widok. Dopiero na głos Kaśki oderwali się od siebie. „To Tomek i Alicja. Mieszka z nami jeszcze Romek, ale jego można spodziewać się dopiero wieczorem”. Zebrałam się na cywilną odwagę i po raz kolejny tego dnia – przedstawiłam się. Ich reakcja nie mogła mnie zaskoczyć. Już tyle razy przerabiałam ten sam schemat.
Co prawda Warszawa to miasto, gdzie na porządku dziennym można spotkać obcokrajowców, jednak myślenie Polaka w kwestii imion rosyjskich zawęża się do Swiety, Nadieżdy, Oksany, Leny, Ludmiły i może jeszcze Ałły (starsi jeszcze Pugaczową kojarzą).
Mimo wszystkich obiekcji, jakie miałam, postanowiłam zostać i mieszkać z tymi studentami. Przynajmniej spróbować.
Wieczorem, na powitanie, zorganizowali małą posiadówkę na moją cześć. Chcieli się przywitać i przeprosili nawet za swoje niedouczenie. Zaśmiałam się, że przecież są rzeczy, których się nie wybiera, np. imienia.
Matki też się nie wybiera. Przynajmniej uszanowała moją decyzję. Przed wyjazdem zostawiłam jej list, że wyjeżdżam i żeby mnie nie szukała do czasu, aż się odezwę. Nie szukała. To był prezent na moje osiemnaste urodziny. Byłam kolejną osobą, którą kochała,
a której pozwoliła odejść.
Trzy dni później napisałam do niej wiadomość, że jestem w Warszawie i mieszkam ze studentami UW, a następnego dnia zaczynam pracę w jednym barze.
Wiadomo, jak teraz wybierają na posadę kelnerki. Musi mieć ładną i uśmiechniętą twarz, a do tego wszystko na miejscu, żeby interes kwitł. Właściciel sam dał mi do zrozumienia, że muszę przyjść w „odpowiednim stroju”.
Dla mnie klasyczny strój zawsze kojarzył się z „małą czarną” lub strojem
„na akademię”. Kiedy siedziałam zrozpaczona przy swojej „garderobie” do pokoju weszła Kaśka. Jak tylko usłyszała, o co chodzi, to zaraz zdecydowała: „Idziemy na zakupy”. Nie protestowałam. Wiedziałam, że ze swoim ubiorem nie mam co liczyć na przetrwanie okresu próbnego, nie mówiąc już o zatrudnieniu.
Następnego wieczoru szłam do lokalu zażenowana. Wiedziałam, że wyglądam jak tania dziwka. Krępowało mnie to. Przypomniały mi się słowa Wiktora. Wyliczyłam jednak, że moich oszczędności wystarczy na trzy miesiące pobytu w Warszawie. Nie chciałam być finansowo uzależniać się od matki, prosić o pożyczki.
Właściciel lokalu był kumplem Tomasza. Na pierwszy rzut oka widać było, że nie są oni rówieśnikami. Wolałam nie wnikać. Dostałam protekcję i to musiało mi wystarczyć.
Tak się ucieka w poszukiwaniu lepszego. Miałam żal do matki, że wszyscy nazywają ją dziwką, że nigdy nie zajmowała się mną, że zawsze miała pilniejsze zajęcia, że ojciec ją porzucił …
Zaczęłam więc biec w poszukiwaniu lepszego, a skończyłam podobnie.
Zaczerpuję powietrza i wchodzę do klubu. Rozlane piwska, pełno petów, sami pijani faceci, którzy już za chwilę i do mnie zaczną się zalecać i obłapywać, jak te moje współtowarzyski niedoli, których jeszcze nie znam.
Zaczęłam roznosić alkohol. Jakieś nieznane mi drinki. Kilku „pijusów” pozwoliło sobie mnie tknąć. Złapałam się na myśli, że pijany Wiktor, który zatrzymał mnie wtedy przed sklepem, nie był tak obleśny i wulgarny, jak ci „stoliczni”. Myślę, że jego słowa wtedy, można uznać za komplement. Jak to człowiek łatwo zmienia zdanie, kiedy ma punkt odniesienia. A może to nie tylko kwestia porównania? Głupie myśli zaczęły mi przychodzić do głowy tego wieczoru i dlatego skupiłam się na pracy, którą umiliła mi płynąca z głośników piosenka Maanamu: