Liera
Już z dala czułam fetor alkoholu. Wiktor był zalany w trupa. Nie wiem, czy wkurzyłam się na jego widok, czy, mimo wszystko, zrobiło mi się go żal. Kiedy usłyszałam słowa: „Lie-ra – ty rus-ka k***-wo! Jes-teś ni-kim! Cór-ką ja-kieś pseu-do ar-tys-tki, któ-ra nie po-tra-fi-ła chło-pa u-trzy-mać! Jes-teś ta-ka jak o-na!”, to miałam ochotę mu przyłożyć. Jak to dobrze, że sam się zachwiał i upadł. Porzuciłam go na drodze. Podejrzewam, że zasnął w którymś z przydrożnych rowów.
Wiktor miał jednak rację. Matka była pseudoartystką. Pisała i sprzedawała swoje romansidła, tomiki miłosnych liryków sporządzonych na jedno kopyto oraz scenariusze teatralne. „Tworzenie” to było jej wieczorne zajęcie. Za dnia uczyła polskiego
w podstawówce znajdującej się w Klonowie. Nie dość, że moje imię wołało o pomstę do nieba, to jeszcze przyszyto mi łatkę „córka nauczycielki”.
Syn sołtysa jeszcze jedno powiedział zgodnie z prawdą – nigdy nie poznałam ojca. Agnieszka – to znaczy moja matka – studiowała filologię rosyjską. Już wiecie, skąd moje imię. Nie miała jednak szczęścia. Ledwie skończyła studia, a jej przedmiot zaczęto wycofywać ze szkół.
Polityka to niebezpieczna zabawka w rękach rządzących krajami. Wmiesza się we wszystko. Nawet w edukację.
Wtedy Agnieszka zaczęła pisać artykuliki do podrzędnej lokalnej gazety i zaocznie robić drugi kierunek. Tak tylko mogła liczyć na posadę w swojej rodzinnej miejscowości,
w której już skiśnie i dożyje swoich ostatnich dni.
W międzyczasie jeszcze ja się pojawiłam. Nieplanowana. Skoro „tatulek” spakował manatki i się wyniósł od „dziewczyny świruski”, to mogła mnie wyskrobać. Nie zrobiła tego.
Zresztą całej tej historii wcale nie usłyszałam od niej samej. Na moje pytania o ojca odpowiadała krótko i stanowczo: „Nie żyje”. Wiedziałam, że kłamie.
Prawdy dowiedziałam się od dziadków i z plotek. Na wsi niczego nie da się ukryć.
Kiedyś Agnieszka poprosiła mnie, żebym z jej szafki wyciągnęła teczkę z testami
i podrzuciła do szkoły. Zapomniała. Cała ona. Pod teczką leżała fotografia. Pierwszy raz ją
na oczy widziałam. Dość stara. Czarno-biała. Na niej na pewno matka. Obok niej stał pewien mężczyzna – mój ojciec, jak podejrzewałam. Na odwrocie było coś niezrozumiale zapisane. Jakieś znaczki bez ładu i składu. Fotografię odłożyłam na miejsce. Teczkę zaniosłam. Wieczorem jednak spytałam. Nie wytrzymałam. Byłam ciekawa odpowiedzi. Matka potwierdziła: „To BYŁ twój ojciec. Porzucił nas, więc nie drąż tematu. Co do zapisu – to jest grażdanka (rosyjska cyrylica). Twój ojciec był obcokrajowcem”.
O matce nigdy nie miałam dobrego zdania. Po jej opowieści zaczęłam wierzyć w te wszystkie plotki. Obcokrajowiec? Czyżby jeden z jej klientów? Teraz nikt nie ma jej niczego do zarzucenia. Przeszłości jednak nie znam.
Dochodziło południe. Pociąg zatrzymał się na stacji Warszawa Centralna. Na dworcu kupiłam pierwszą lepszą gazetę i zaczęłam czytać ogłoszenia i oferty wynajmu. W końcu zdecydowałam się zadzwonić pod jeden z ukazanych numerów.
Tak zamieszkałam na Saskiej Kępie. Drzwi otwarła mi jakaś studentka, która popalała skręta z nieukrywaną przyjemnością. Całe mieszkanie cuchnęło dymem. Już miałam odwrócić się na pięcie. Usłyszałam jednak zachęcające: „Wejdź, Kaśka jestem. Przepraszam, ale jeszcze po imprezie nie ogarnęliśmy. U nas wolnoć Tomku w swoim domku. Jeśli bałagan
i luzacki styl bycia ci nie przeszkadzają, to zapraszam”. W odpowiedzi przedstawiłam się, na co studentka odrzekła: „Liera?!!! Mówisz serio?”. Pomyślałam, że od swojej inności nie uda mi się uciec i bez słowa komentarza przeszłam do kuchni.