Krzesło
Czytała książkę od trzydziestu minut. Nicholas Sparks „Pamiętnik”. Delikatnie odwracała kartki, co kilka chwil. Co kilka chwil zmieniała nogę na nogę. Po jakimś czasie mrugania na książkę spojrzała na zegarek. Inni ludzie robili to samo- siedzieli i czekali. W tle leciała muzyka, uspokajająca, melancholijna, ładnie współgrała z zielonymi ścianami. Doktor zapraszał pacjentów, powoli. A ja stałam na czterech nogach. Zawsze stałam w tym samym miejscu, naprzeciwko drzwi numer dziewięć. Ładna byłam za młodu, taka czerwona, krwista. Teraz lekko zmarkotniała, wyniszczona stałam . Stałam, a ona siedziała. Na mnie, a swymi jędrnymi pośladkami opakowanymi w czarną obcisłą spódniczkę zakrywała moją czerwień- wyblakłą. Inni ludzie robili to samo- siedzieli i czekali. Siedzieli na czerwonych krzesełkach i czekali na wywołanie swojego nazwiska. Albo stali. Stali i czekali. Stali oparci o zieloną ścianę i czekali na swoją kolej. Jakież to wszystko było nudne, arcynudne.
Nikt się nie denerwował. Niewiedza sprawiała, że siedzieli cicho, albo stali- również cicho. Bo czymże mieli się denerwować? Stres i pewien ból czekał po wyjściu z pokoju numer osiem, dziewięć, a czasem trzy. Albo radość i odetchnięcie, iż to nic poważnego. Widziałam ludzi w panice ze łzami w oczach i stare matki całujące zdrowych synków, maminsynków. Panie recepcjonistki czasami musiały pomagać. Ludziom- inwalidom czy ludziom-dzikusom zarażonym chęcią walki i wyrządzenia krzywdy, sobie lub innym. A ja siedziałam. Siedziałam i patrzyłam jak cała reszta czerwonych czworonogów. Czasem przyjmowałam kilka ciosów, odważnie. Albo trzymałam zakupy- mleko, chleb, jakieś czasopismo, pantalony czy nowe bluzki. Podpierałam pośladki ludzi i dzielnie znosiłam wodę z mydłem, gdy sprzątaczka przejeżdżała po mnie mokrą ścierką. Pomimo tego, że spędziłam tutaj kilkanaście lat problemy ludzi nie były moimi problemami. Ja tu tylko stałam. Empatia minęła po trzech latach przebywania w takim miejscu. Każdy dzień był taki sam, prócz niedziel kiedy stałyśmy wszystkie w ciemności. Monotonność. Oprócz muzyki, którą zmieniano co jakiś czas. Co jakiś czas puszczali Niemena.
Panienka w czarnej spódniczce poruszyła się niespokojnie, gdy z pokoju numer osiem wydobyło się pewne wołanie. Panienka? Pannica raczej. Kobieta po trzydziestce? Spokojnie. Zamknęła książkę, wstała (jak lekko mi się zrobiło) i poprawiła ubranie. Spojrzała kątem oka na resztę ludzi. Stali oni i czekali. Albo siedzieli- w ciszy. Nagle jakiś starzec zajął jej miejsce i usiadł zakrywając moją zmętniałą czerwień (i znów poczułam ucisk, przygniecenie).
Czarne conversy podrałowały w stronę drzwi. Spódniczka była ładna, buty były ładne, ale osobno. W połączeniu sprawiały, iż poczułabym niesmak na ustach- gdybym je miała.
Zatrzasnęły się drzwi pokoju numer osiem. Nic nie słyszałam prócz muzyczki w tle. Nie chciałabym nawet słyszeć, bo po co?
Starcowi ukazał się kawałek pośladka spod spodni, gdy usiadł. Normalność, codzienność, monotonia. Beznadzieja.
Minął kwadrans, kolejny i kolejny. Zegar wybił osiemnastą. Pani recepcjonistka przeprosiła klientów i oznajmiła, że doktor nie przyjmie już nikogo więcej. Zażenowani ludzie, co tak siedzieli i czekali, albo stali- również czekając; wyszli. Staruszek- reumatyk podniósł się, złapał za laskę i odszedł nie poprawiając spodni. Jego obnażony kawałek pośladka pomachał mi na pożegnanie. Muzyka ucichła, zapanowała cisza. Bardziej błoga niż poprzednio. Drzwi pokoju osiem nadal były zamknięte.