Krew nie woda
Kossecki w końcu stwierdził, że pojedynek trwa zdecydowanie za długo i trzeba go jak najprędzej zakończyć. Zamierzał znaleźć słaby punkt Kińskiego, próbował różnych sztuczek, ale ale wszystkie te sztuczki Kiński znał i nie dał się zaskoczyć. Miał większe doświadczenie od Kosseckiego i był pewien, że w końcu wywołaniec popełni błąd. Pana Michała zaczęła ogarniać frustracja. Przez chwilę nawet się przestraszył, że rzeczywiście przyszedł na niego kres, że skończyła się jego dobra passa. Ludzie w strachu i gniewie często popełniają błędy, więc Kossecki nie zdążył zasłonić się na czas i ostrze szabli przejechało mu pionowo po prawej stronie twarzy. Oko ocalało, ale i tak został częściowo oślepiony, bo jucha zalała mu połowę oblicza.
- Jesteś słaby! - wrzeszczał Onufry Kossecki. - Nie dasz mu rady, jesteś do niczego! Pozwól mi przejąć władzę nad twoim ciałem, zabiję go, zobaczysz!
Kossecki nie chciał tego robić. Nie miał jednak większego wyboru.
- Nadszedł już twój czas – rzekł Kiński, a na jego twarzy było widać coś w rodzaju... żalu. - Dziękuję ci za ten pojedynek. Dawno już nie miałem takiego godnego przeciwnika.
- Nie umrę – wycharczał pan Michał nie swoim głosem. - Bo Bóg mnie tam nie chce, a Diabeł się boi. - Po tych słowach rzucił się do ataku. Kiński był całkowicie zaskoczony. Ta długa walka trochę go zmęczyła, a Kossecki wydawał się być teraz wypoczęty i pełen sił. Tak jakby przed chwilą nie został ranny. Cóż mógł zrobić Kiński? Poprosić o przerwę? Zagryzł jedynie wargi, z których pociekła mała strużka krwi i walczył dalej. Gdy Kossecki wytrącił mu szablę z ręki, ciął przez pierś, a potem sieknął w łeb, Kiński, szabla do wynajęcia, był szczęśliwy, że padł w pojedynku z ręki wspaniałego wojownika, a nie dźgnięty nożem w plecy, w jakiejś karczemnej awanturze.
Po tej sytuacji, Onufry Kossecki coraz częściej przejmował kontrolę nad ciałem Michała, wbrew woli właściciela. Przeważnie, gdy pan Michał odzyskiwał świadomość, widział zmasakrowane ciała. Było jeszcze kilku takich, co próbowali oddzielić jego głowę od tułowia i zdobyć za nią ładną sumkę, ale po niezbyt długim czasie, zabrakło na tyle odważnych ludzi, co by się na pana Kosseckiego chcieli porywać. Onufry bowiem, kiedy już zabił przeciwników, w makabryczny sposób masakrował ich ciała. Wieść o tym co Kossecki robi z pokonanymi roznosiła się prędko, a każdy który o tym opowiadał, dodawał coś od siebie. W takim wypadku, nikt już nie ścigał Kosseckiego. Wręcz przeciwnie, każdy chciał być jak najdalej od niego.
Gdzieś na dalekiej Ukrainie, w karczmie niczym szczególnym nie różniącej się od setek innych karczm, jak co noc Kossecki pił tak, że można by pomyśleć, że pije za dwóch. Gdy wokół było głośno od rozmów i śmiechu, on siedział sam. Kilku było takich, co chcieli się przysiąść i nie znając jego nazwiska, wejść w komitywę, ale przegnał ich, odrywając wzrok od brudnego blatu i patrząc na nich jak na ścierwo. Przez jakiś czas miał spokój, który jednak zakłócił młodziutki kozaczek, któremu widocznie życie było niemiłe.
Mimo młodego wieku, miał całkiem długie wąsy sięgające niemal do klatki piersiowej. Na przystojnej twarzy, za którą wszystkie dziewki musiały wzdychać, cały czas gościł zawadiacki uśmiech. Tylko jego niebieskie oczy nie pasowały do reszty. Była w nich mądrość, jaką posiadają starcy a nie takie młokosy, tajemnica, iskra i... coś złego. Do tego był całkiem dobrze ubrany, a jego broń nie przypominała kiepskiej jakości szabel, jakich przeważnie używają jego rówieśnicy, zanim zdobędą na trupach coś lepszego.