Kirszbrahanówna [fragm. powieści]
poniżeniu, nienawiści, okrucieństwie, narodzie panów i ludzie prowadzonym na rzeź? – A czy ja jestem ocalona? Czy ja byłam gładzona? Czy ja się ukrywałam? Żaden Niemiec mnie, Halinie, nic nie zrobił. Ani w Łodzi, ani w getcie, ani w obozie. Twoja babka zginęła od niemieckiej bomby. Twój ojciec, ślad urwał się w getcie… – Wywieźli nas do Ravensbruck. Tam byłam mischling, chronił mnie esesmański lekarz, dał pracę w obozowej kuchni, żebym mogła donosić ciążę z getta. Aż przyszli Rosjanie. Wróciłam do Łodzi i urodziłam córkę. W mieście po wojnie czerniało, szeptali, że Żydzi z dziur wyłażą. Przeszkadzali mi, to chyba kwestia tego mojego słowiańskiego gustu. Wyjechałam do miasteczka pośród gór. Żyliśmy w domu, gdzie Niemcy, poprzedni właściciele, byli na służbie u nas, u Żyda, ordynatora miejskiego szpitala i jego polskiej żony. – To nie jesteś ofiarą Zagłady? Miałam dwadzieścia jeden lat. Dumna i nierozważna, nie dałam się poniżać. Teraz wiem, że zrobili wielką zbrodnię. Niepojętą. Taki kulturalny naród, elegancki, dokładny, porządny. Nie brzydzę się nimi. Oglądam ich telewizję. I nie jestem syjonistką. Jeśli czytam książki hebrajskie, to po polsku. Przecież jestem z Warszawy. Od taty piłsudczyka. Miał nieskazitelny mundur. Obiady dokładnie o czternastej, przy Chopinie z patefonu. * Przychodzę rano. Muszę zdjąć plecak i otworzyć, tak jak przed bankiem, urzędem, restauracją. Ale nie mam broni ani materiałów wybuchowych, tylko materiały piśmienne. Pióro, papier i archiwalia. Kolejne listy, fotografie, dokumenty, papiery Kirszbraunów i W., które dała mi poprzedniego dnia Monika. I notesy Chaskiela. Wjeżdżam na piętro i przez przeszklone, otwierane elektronicznie drzwi, wchodzę na oddział. Marmur, szkło, aluminium, stiuki, jakieś złocenia, głośniki, łóżka na prąd, delikatny szum, chłodzone powietrze wnika do wnętrza dyskretnymi siatkami w ścianach pod sufitem. Cyfrowe zamki w drzwiach, w kuchni mikrofale. Personel zgodnie z procedurą zatroskany. * Otwieram drzwi małego pokoju. Halina, sama, zazwyczaj leży, obok stoi biała szafka. Nie ma fotografii w ramkach, ani męża Stefana W., ani ojca, Władysława Kirszbrauna. Za oknem słońce już dręczy miasto, ale w pokoju z wąskich szczelin w ścianie, sączy się przyzwoicie schłodzone centralnym klimatyzatorem powietrze. Giza i Monika, córki, znalazły dla Haliny coś specjalnego, bo na łóżku byle kasy chorych mogłyby ją położyć tylko po jej śmierci. Nieważne ile kosztuje. Wdowa po lekarzu ma prawa. Poza tym, ona wciąż jest Warszawianką, córką inżyniera, piłsudczyka. Na mój widok zaczyna manewrować panelem sterującym, a kiedy podnosi się, z łóżka spadają książki i gazety. Personel Medical Palace to Żydzi z ZSRR. W piątek wieczorem zapalają świece, jedzą chałę i śpiewają hebrajskie szabatowe pieśni razem z Żydami z Ameryki i Europy. Hala zostaje w łóżku. Nie obchodzi jej, że ortodoksyjni mają swoich w ministerstwie zdrowia. – Nie wychodzę z pokoju. Po co patrzeć na niesprawnych, siorbiących zupę starców, którzy drewnianymi szpileczkami wywlekają włókna mięsa spomiędzy protez i resztek zębów. To nie jest moje życie. Ani starcy, ani ocaleni. Słyszę jak na korytarzu mówią po hebrajsku, ale też niemal każdy ma swój własny, prawdziwy język, w którym się liczy i miewa sny. Pielęgniarka, trochę po hebrajsku, trochę po rosyjsku, namawia Halinę na codzienny spacer. Hala codziennie odmawia. Włącz radio – prosi mnie – tę płytę z Chopinem na parapecie. Przeniosła się na fotel. To właściwie wózek inwalidzki, dlatego kółka zakrywa pledem. Ubrana w coś z domu, z dobrych czasów, uczesana. Patrzysz, i przede wszystkim widzisz nie Halę z krwi i kości, tylko jej aurę. Ale co jest w tej aurze? – próbuję zgadnąć. Córka piłsudczyka-hebra