Kehrseite
Pierwsza zasada zawsze mówiła, „by się nie przywiązywać”. Czy liną, czy łańcuchem, czy emocjonalnie. To tylko nędzne kawałki tkanek, które mogły umrzeć i rozpaść się smrodem. Nauczyła się zamykać swój słodki dzióbek, gdy zobaczyła czym to grozi. Smród został zakryty przez zapach mydła i pachnideł. Sztuczny twór spał w fotelu prawdziwymi marzeniami. Zabić. Uczynić doskonałość doskonalszą. Gdy coś, czego potrzeba staje na wyciągnięciu ręki trudniej to chwycić. Najtrudniej. Przywodziło to na myśl pijacki taniec w środku nocy pośród śpiącego miasta, wykręcając się pomiędzy cieniami latarni omijając niewidzialne rakiety. Bogowie, czemu nie mogłem tego zrobić, gdy miałem ją tutaj, przed sobą, tylko dla siebie. Swoją, własną, malutką. Moją. Tylko moją. Niewinną różę, którą wyhodowałem, ale nie potrafiłem ściąć by mu podarować, jak on zawsze robił dla mnie.
Oddychała łagodnie. Opierałem się o ścianę, słuchając tego oddechu. Wydawał się być przerywany jedynie ciężkimi uderzeniami zegara stojącego na szafie. Oddech, cyknięcie, oddech, cyknięcie. Nadchodziła noc. Długa, nieprzespana, nieunikniona. Nie pamiętam, kiedy ta butelka stała się pusta. Oddechy i cykanie. Oddychała. Ha ha. Żyła. Ona żyła. To bzdurne gówno z węgla, żelaza i wielu innych pierwiastków żyło. Ja też żyłem. Moje zielone oczy nie mogły mnie okłamywać dłużej w lustrze. Udało mi się na chwile usnąć, gdy zegar wskazywał dochodzącą piątą. Obudziła już siódma. Wciąż spała w fotelu oddychając. Skulona, otulona kocem. Miała tylko dwanaście lat i imię. Nadano jej obcy wygląd, siłą wepchnięto w inne ciało. Mogła teraz stać gdzieś na scenie, patrząc w stronę nikogo na widowni, recytując z pamięci mickiewiczowską „Redutę Ordona” lub herbertowski „Tren Fortybasa”. Słuchaliby pijąc jej słowa. Ale dla mnie musiała milczeć. Twardymi dłońmi otworzyłem tom „Les fleurs du mal” francuza i zamknąłem się w jego świecie.
Obudziła się gwałtownie. Spalić. Spalić, zakopać, zabić. Udoskonalić! Szybko! Rozejrzała się po pokoju, powoli sobie przypominając wszystko. Potem jej oczka padły na mnie, ale moje zbytecznie szyfrowały francuski na polski. Ostatecznie przeczytałem tylko jedną sforę, cicho do siebie, której tłumaczenie zapisałem kiedyś na polskim ołówkiem po marginesie, jak książkę ukradłem ze szkolnej biblioteki. Brzmiał on tak;
Bo to co ciskasz w przestworze,
Tak lekko, śmiało,
To mózg mój, zbójco-potworze,
Krew ma i ciało!
Niezgodne posłuszeństwo. Tylko tyle posiadać chciały zwierzęta, które trzymał w swym ręku człowiek. Przez głowę przechodziło mi tylko szaleństwo na tle sztuki. Czerwony smok. Czerwony smok wytworzony przez Hanibala, motywujący do morderstw szaleńca. Obraz tylko dla filmu, stworzony tą samą sztuczną sztuką, co ja teraz wyprowadziłem ją do tamtego miejsca. Quo vadis? Mogłem puścić gaz i wychodząc wpuścić tutaj papierowy samolocik. Wówczas nikt nie mógłby odkryć mojej sztuki. Mogłem zostać tutaj, a ją wypchnąć z balkonu piątego piętra. Znaleźliby ją po wielu godzinach, roztrzaskaną na krwawe cząsteczki, gdzie kości żeber, ramion i kolan łamiąc przebiły skórę i okrwawiły okoliczny beton. Wbić nożyk mój do otwierania listów w jej bijącą na szyi tętnice, która doprowadzała do mózgu jej tlen. Mogłem wykonać każdy ruch, mając nadzieje, że nie będzie jej to bolało.