Kehrseite
W zamrażarce znalazłem mrożoną pizze z pieczarkami i salami. W piecyku na blaszce była gotowa w kilka minut, razem ze szklanką mleka stanowiła dobry zestaw. Kucała obok kota i głaskała go po głowie, gdy jadł. Oswoiła się? Zrozumiała? Zadziałał w niej pierwotny, samozachowawczy instynkt „graj według reguł i czekaj na dogodną pozycje do mata”? Mnożenie możliwości przerwało postawienie talerza na stole i gestem przywołanie jej do jedzenia. Usiadła na fotelu opierając zadek o kolana i tak jadła, szybko. Popijała łapczywie mlekiem, więc jej dolałem. Ostatecznie jej uczta zakończyła się po dwóch szklankach i zjedzeniu niemal trzech czwartych. Wówczas wypuściła powietrze i padła na fotel. „Zabij ją, zabij, ZabiJaWajWaj. Zarżnij. Jest gotowa. Uczyń to. Zrób. No weź. Szybko. Bądź jak on. Uwielbiasz go.”. Patrzyła na mnie swoimi brązowymi oczami spod nowej fryzury z pytaniem „dlaczego pan to robi?”. Może nawet spodobało się jej takie życie? Nie chciała wracać do tego nudnego, dawnego, gdzie wszystko było identyczne.
Muzyka po raz drugi dzisiaj ucichła. Siedzieliśmy w milczeniu obserwując siebie nawzajem. Najedzona, przerobiona laleczka-dziewica i potwór z czerwonym jabłkiem zamiast serca. Nie byłem nikim innym. Bohema bawi się. Wstałem, w szafie znalazłem dużą butelkę wódki oraz szklankę. Nalałem do pełna i odstawiłem butelkę do kredensu. Wychlałem jednym chlustem. Wciąż ciążył na mnie jej wzrok, który nie pozwalał się na niczym skupić. Siedziała tam, jak jakaś ropucha na dnie studni, z której czerpałem wodę i patrzyła w głębie mojego niedojrzałego świata. Zalałem palenisko jej wolności, ale tliły się iskry, które mogły je wzniecić od nowa. Musiałem ją zabić. Każdy mięsień, nerw i komórka krzyczały o to we mnie, a wódka tego nie uciszała. Byłem samotnym kłamcą na balu prawdomówności. Fotografującym nagość prawdy, stając przed niewinnym, nieświadomości nie potrafię powiedzieć niczego. Kłamać o róży białej, malowanej na czerwono szminką? Kłamać o cnotach dziwek żonie? O białych kwiatach na drzewie mej królowej śniegu?
Wciąż patrzyła. Podkuliła kolana ku brodzie, może zasypiała. W jednej chwili uświadamiała sobie, że wszystko czego się bała stoi przed nią i nie jest już straszne. Potwór ma długie pazury, straszne kły, złowieszcze spojrzenie i puchaty ogon. I w dodatku, nazywa się kot. Będący jedynie łasy pieszczot przymila się ku rękom. Teraz, albo nigdy. A jeśli nigdy, to poddaj się. Próba dalszego idealizowania byłaby zbyteczna. Nie ma skrzypiec grających gitarą i fortepianem. Nie ma snów, które wzniosą Cię ku temu, co niebezpieczne. Rozpadasz się i przegrywasz. Spiralne schody. Czy to nie tu ją zepchnąłeś, wśród kartek z twoimi nutami? Czy to nie tu rozpinałeś jej koszulę i układałeś nową sukienkę taśmą, zszywaczem po jej nagim ciele? Kręciło Cię to, czy nie? Przecież tego właśnie chciałeś. Biec. Uciekać. O oddychaniu już zapominałeś. Zabij. Zabij ją i zapomnij. Jak o każdej, którą upiękniłeś. Jej oczy jeszcze resztką walki przed zmęczeniem obserwowały wpatrując się we mnie. Zakryłem ją kocem, tym, którym otulałem wcześniej jej nagie ciało. Zasnęła ostatecznie, otaczając się nieznanym.