KAY-rozdział jedenasty
rosze...tylko ciebie moge o to poprosić.
-Kto ma asystować?
-Doktor Bernard.
-Załatwiawie to z nim.
-Dziękuje.
Rozpromieniony John zatrzymuje się na policyjnym parkingu.Zmierzając na posterunek gwiżdże sobie wesoło.Wśrodku zostaje zaskoczony przez żartobliwe zachowanie kolegów:
-Witamy...
-Niech no uścisne dłoń szacownego kolegi-poety.
-Ach Romeo,mój ty Romeo
-Śmiejcie się,ja przynajmniej kogoś mam i kocham
Żarty przerywa pojawienie sie kapitana:
-Hartnet,do mnie...a wy do roboty to nie klub randkowy.
-Tak jest
-Robi się.
Po odejściu Johna i kapitana:
-Oj zaboli.
-Ach ten sztylet wbity w moje serce...
-Tak mocno i głęboko.
-Powinniście się wstydzić.
-No co?
-Zostaw,jest kobietą.
-Więc nic rozumie?
-Kochanieńka bierz to po co przyszłaś i zmykaj
-I tak nie jesteście niczego warci.
Wychodząc policjantka potrąca Seana:
-A tą co ugryzło?
-Kto ją tam wie.
-Słyszałeś naszego poetę?
-A jakże,zakochany po uszy
-Ty gnoju-wróciwszy od kapitana Hartnet przyciska Seana do ściany.
-O co ci chodzi?
-O co? Już ty kurwa dobrze wiesz o co.
-Johnh zostaw go.
-Nie wtrącaj się.
-Nic nie zrobiłem.
-Tylko doniosłeś na mnie kapitanowi.
-John,możesz mieć kłopot.
-Już go mialem.
-Większy.
-On ma rację.
-Ta gnida nie jest tego warta.
-Puść huja.
-Ej.
-Stul mordę.
-Ty cholerny kapusiu-puszczając ubranie żółtodzioba.
Przed gmachem sądu panią prokurator otacza tłum dziennikarzy i fotoreporterów:
-Jaka będzie pani mowa końcowa?
-Miejmy nadzieję skuteczna.
-Czy będzie wyrok skazujący?
-Liczę na to.
-W co pani wierzy?
-W sprawiedliwość.
-Mówi się o pani uprzedzeniu do oskarżonego
-Chcę skazania groźnego przestępcy,zrobię wszystko by tak się stało.
Z radiowozu policjanci wyprowadzają wysokiego blondyna o denerwującym uśmieszku:
-Zrobiłeś to Carsch?
-Mój klient nie ma nic do powiedzenia
-Jak może go pan bronić?
-Wy już go skazaliście ale to wciąż wolny człowiek.
W chodząca do sądu prokuratorka:
-Już niedługo
-Załatwisz drania?
-Przez długie lata nie zobaczy świata.
-Powodzenia
-Jemu na pewno będzie potrzebne.
Przyjaciele z pracy rozchodzą się w przeciwne strony...
Zgromadzeni powstają na sali rozpraw...wchodzi sędzina Maclements:
-Czy obrońca i oskarżyciel są gotowi by wygłosić swe mowy?
-Tak wysoki sądzie
-Prosze wskazując na obrońcę.
Postawny mężczyzna w czarnym garniturze myśląc przez chwilę wstaje...idąc w stronę ławy przysięgłych przygląda się im członkom...
Wysoki Sądzie...Szanowni Przysięgli...dziś podejmiemy najważniejszą decyzję w Naszym życiu...decyzję od której zależy życie tego oto człowieka...dobrego męża...kochającego ojca dwóch pięknych córeczek...które pomimo że są to dla nich cieżkie chwile są tutaj z nami...z nim...bo wierzą w jego niewinność...W czasie tego procesu niejednokrotnie słyszałem
"przecież to jego praca...musi go bronić więc powie wszystko by wyciągnąć go na wolność...w końcu za to bierze grube pieniądze... "
Pewnie tak jest...pewnie Was oszukuje...jak i ludzi tu zebranych...w końcu jestem obrońcą...lecz dwóch osób na tej sali nigdy nie zdołam oszukać...tych oto niewinnych stworzeń-wskazując na dziewczynki...dzieci potrafia poznać kłamcę...wiedzą kiedy ktoś kłamie...brzydzą się kłamstwem i kłamcami...lecz jego kochają...Czemu?...bo jest niewinny...
Wiem co teraz myślicie:
"to ich ojciec"
Tak...lecz to nie zmienia faktów...a fakty są takie że to porządny,pracowity,uczciwy człowiek który nigdy w życiu nikogo nie skrzywdził...w