Kamień
– Gdzie ty jesteś tyle czasu?!
– Już wracam.
– Ale w tej chwili!
– Dobrze już idę. Nie jestem już dzidziusiem, mamo.
– Zawsze będziesz moim dzidziusiem.
Podnoszę książkę i idę do domu. Odwracam się co chwilę i patrzę na głaz. Jest taki przepełniony.
– Napięty.
– Gdzie ty byłeś tyle czasu? – pyta mama.
– Byłem na polance, czytałem.
– To za daleko, nie będziesz tam chodził.
– Mamo, tam jest mój kamień. Nie jestem już małym chłopcem, zobacz jaki jestem wysoki, nikt mnie nie zaczepia.
Udzielają mi się emocje mamy, złoszczę się, że mi zabrania. Jeszcze moja siostra mnie przedrzeźnia i robi do mnie głupie miny za jej plecami.
– Powiedziałam? Jeszcze coś ci się stanie.
– Nic mi się nie stanie.
– Po co ta dyskusja?
– Bo to moje miejsce, a ty zachowujesz się…
Gryzę się w język. Chciałem powiedzieć ‘jak wariatka’, bo do siostry tak mówię.
– No słucham, jak?
– Przesadnie – wpadam.
Przygląda mi się uważnie.
– Już ja wiem, jak mam się zachowywać, a ty masz się słuchać. Umyj ręce przed obiadem – mówi i idzie do kuchni.
Jakbym nie wiedział, że trzeba umyć, jakbym zawsze nie mył.
Jemy obiad.
– Co nic nie mówisz, synek? – pyta tata.
– Mama zabroniła mi chodzić na moją polankę, a tam mi się najlepiej czyta.
Chciałbym, żeby tata stanął po mojej stronie i ochrzanił mamę. Lubi bardzo, że czytam, on mnie tego nauczył.
– To za daleko – mówi mama.
– Mama ma rację, synku.
– Na rowerze nie jest tak daleko, a ja nie jestem już dzieckiem – mówię zawiedziony.
– Możesz mieć jeszcze problemy z błędnikiem, jeżdżenie w takim stanie na rowerze jest niebezpieczne – mówi tata.
– Od urodzenia ma problemy z głową – mówi siostra.
– Zamknij się, pasztecie.
– Dzieci, proszę się tak nie zachowywać – wtrąca mama.
Pochmurnieję. Dziobię widelcem ziemniaki.
– Jutro sobota. Może pójdziemy razem? Też wezmę książkę i klapniemy sobie. Co ty na to? – pyta tata.
– Może być – odpowiadam.
Wolałbym iść sam, wtedy mógłbym posłuchać kamienia. Może jak usiądę na nim i jak tata pogrąży się w lekturze, będę mógł się skupić.
Powiedziałbym im o wszystkim, ale sam nie wiem, czy moja głowa to sobie wymyśliła, czy naprawdę odczytuję to, co jest zapisane w kamieniu. Nawet jeśli to prawda, nie uwierzą, a nie chciałbym znowu iść do szpitala. Nie polecam.
Resztę dnia siedzę w pokoju. Nie mogę się na niczym skupić. Leżę na łóżku i myślę o tych istotach, które zbudowały górę, z której jest mój kamień. Myśleli i pracowali, jak robotnicy. Kim oni byli, skąd się wzięli?
– Skąd mieli energię i wiedzę, żeby to zrobić?
Skąd czerpali pierwiastki? Z kosmosu, z wybuchającej gwiazdy, tak mi się wydaje. Przypominam sobie zapis, jak góra rosła i już rozumiem.
– Ale ty jesteś głupi. – Klepnąłbym się w czoło, gdybym nie miał chorej czachy.
Przecież oni zbudowali wszystko. Całą naturę.
– Może też nas? I mówimy, że to Bóg stworzył ludzi i ziemię. Ale wygląda, że nie sam.
Więc ludzie wyobrażają go sobie zupełnie nie tak.
– Może miał robotników? Anioły? W sumie czemu nie mieliby mieć zajęcia?
Odpalam kompa.
– Skoro mieli wiedzę i możliwości, to trzeba się przyjrzeć ich pracy.
Tylko czego szukać?
– Myśl, myśl. Od czego zacząć?
Pukanie do drzwi, zagląda tata.
– Co tam synek, z kim rozmawiasz?
Muszę przestać gadać do siebie.
– A nic, wpadłem na coś.