Jarek
Jarek nie wiedział co robić. Było to dla niego doświadczenie nowe, dziwne i nieprzyjemne, ponieważ do tej pory zawsze był na wszystko przygotowany. Doskonale potrafił wybrnąć z każdej sytuacji i radził sobie z wszelkimi przeciwnościami, zwrotami akcji i niespodziewanymi wydarzeniami. A teraz, gdy siedział w swoim samochodzie i wpatrywał się w ciemny las oświetlony jednym reflektorem, nie miał pojęcia co zrobić.
Ten wieczór miał dokładnie zaplanowany. Z Martą umówiony był u niej na dwudziestą pierwszą. Z samego rana pojechał do kwiaciarni i wybrał duży bukiet goździków (Marta nie znosiła róż, były dla niej zbyt banalne). Z zakupionym bukietem, leżącym bezpiecznie na fotelu pasażera, udał się do supermarketu. Tam kupił dwa czerwone, półwytrawne wina i paczkę prezerwatyw. Obliczył, że musi wyjechać o dwudziestej trzydzieści, jeżeli pojedzie główną drogą, albo o dwudziestej, jeżeli wybierze boczne drogi przez lasy.
Początkowo chciał jechać główną, jednak o piętnastej wpadł Heniek z prośbą o pomoc przy szwankującym traktorze. Jarek znał się co nieco na mechanice, więc pomógł sąsiadowi, a ten po robocie postawił mu dwa piwa – najlepsze, zdaniem Heńka, Warki Strong. I tu leżał pewien problem – była osiemnasta trzydzieści. Chłopak zdawał sobie sprawę, że jedno piwo wychodziło z niego dwie godziny, więc jeżeli wypiłby oba (i do tego mocne), ilość alkoholu w jego krwi o godzinie dwudziestej trzydzieści znacznie przekroczyłaby dopuszczalną dawkę pozwalającą na prowadzenie samochodu. Oczywiście, bez problemu dałby radę pojechać, ale nie miał ochoty spotkać się z patrolem policji, który po zobaczeniu wyniku z alkomatu z pewnością przekreśliłby jego wieczorne plany. A na głównej drodze patrole zdarzały się dość często.
Na szczęście, jak zawsze, miał plan B – policjanci nie pojawiali się na wąskich, leśnych drogach. Co prawda były one w nieco gorszym stanie, ale jego golf IV bez problemu dałby radę, jak zresztą wiele razy przedtem. Jak pomyślał, tak zrobił – i, jak się później okazało, to był błąd.
***
Musiał chwilę pomyśleć, i – chyba najgorsze – wyjść z samochodu, by ocenić szkody. W głowie tłukła mu się jedna, straszna myśl: “Zabiłem dziecko, zabiłem dziecko, zabiłem dziecko…”. Jakaś część mózgu, która w tej sytuacji starała się logicznie myśleć, pytała: “Skąd o tej porze, w środku lasu, dziecko? To sarna, dzik, wilk, łoś, cokolwiek innego, ale na pewno nie dziecko!” A jednak wzrok mówił coś innego.
Zagapił się tylko na chwilę. Wjechał na jakąś większą dziurę, której ostatnio jeszcze nie było i bukiet goździków, leżący na fotelu pasażera, prawie zsunął się na podłogę. Złapał go, nie chcąc, by się połamał i dałby głowę, że odwrócił wzrok tylko na ułamek sekundy, żeby sprawdzić, czy bezpiecznie leżą. Marta uwielbiała takie głupoty jak bukiety kwiatów, więc tego wieczoru była to jedna z najcenniejszych rzeczy w samochodzie. I właśnie wtedy kątem oka zobaczył przed samą maską czarny, niski kształt, który mógł być tylko dwunasto – lub trzynastoletnim dzieckiem. Chłopak gwałtownie skręcił kierownicą i wcisnął hamulec w podłogę. Dawno nie wymieniane klocki zaprotestowały głośnym piskiem, jednak nawet gdyby były nowe, nie miał szans zahamować. Poczuł mocne uderzenie, a potrącone dziecko poleciało długim łukiem jakieś dziesięć metrów w przód.
Po wypadku golf stał niemal w poprzek drogi, oświetlając jednym reflektorem rów i rosnące zaraz za nim drzewa. Części drugiego, rozbitego światła, walały się dookoła. Jarek czuł ostry ból w klatce piersiowej, spowodowany nagłym szarpnięciem pasa. Gdyby go nie zapiął (a przeważnie tego nie robił), zapewne znalazłby się obok tego ciemnego kształtu (“dziecka” – poprawił się). Po chwili zgasił samotne światło. Zaczynał rozważać możliwości. W tamtym momencie wiedział tylko jedno – Marta będzie musiała spędzić ten wieczór sama.
Mógł odjechać. Tak po prostu, wycofać i odjechać, zostawiając na środku drogi potrącone dziecko. Nikt go nie widział, dookoła same drzewa, księżyc w pełni ledwie świecił zza chmur, więc nawet, jeżeli w lesie ktoś był, prawdopodobnie nie byłby w stanie go zidentyfikować.
Prawdopodobnie. Musiałby jeszcze pozbierać odłamki – co prawda czerwonych golfów w okolicy było jak psów, ale nigdy nie wiadomo, czy nie trafi się jakiś nadgorliwy policjant. “A co, jeżeli dziecko żyło? Mała szansa – uderzył bardzo mocno, a ofiara sporo przeleciała, więc lądowanie musiało być twarde, ale kto wie? Może jeszcze dałoby się je uratować, może byłaby to jakaś okoliczność łagodząca…” – myślał.
Czuł, że musi zdecydować szybko. Drogą nie jeździło zbyt wiele aut, ale i tak w każdej chwili mógł się ktoś tutaj pojawić (na przykład młody chłopak, który wypił o jedno piwo za dużo, a spieszy się na randkę). Tak to bywa – gdyby samochód zepsuł mu się w tym miejscu, nie zobaczyłby żywej duszy. Ale w tej sytuacji był pewien, że za chwilę na jednym lub drugim krańcu drogi zobaczy reflektory samochodu… I gówno się rozleje.
Powoli układał mu się plan: wyjdzie z auta i oceni szkody. Sprawdzi, czy jest w stanie dalej jechać. To twardy samochód, więc pewnie tak. Jedno światło będzie musiało wystarczyć. Później zobaczy, co z dzieckiem. Jeżeli żyje, zawiezie je do szpitala. Jeżeli nie, nic już tutaj nie pomoże. Pozbiera co trzeba z drogi i odjedzie, a w poniedziałek odstawi samochód do Papy. Stary alkoholik naprawi lampę bez gadania, wyklepie co trzeba, a po premii w postaci pół litra zapomni, że w ogóle kiedykolwiek widział golfa z rozwalonym reflektorem.
Sięgnął do schowka po latarkę. Modlił się, żeby baterie były naładowane i miał spore wątpliwości, czy latarka zaświeci, ale gdy przesunął włącznik, wnętrze samochodu zalało światło. Przynajmniej tyle. Otworzył drzwi i wyszedł. Nogi ugięły się pod nim, tak, że musiał złapać się otwartych drzwi, żeby nie upaść na dziurawą, asfaltową drogę. Twarz owiało mu świeże, leśne powietrze. Był październik, ale temperatura wciąż utrzymywała się na znośnym poziomie. Księżyc w pełni, jedyny – miał nadzieję – świadek wypadku, bawił się w chowanego z chmurami.
Ostrożnie obszedł samochód dookoła. Wzrok zatrzymał się na ciemnym kształcie, leżącym kilka metrów dalej. Na razie nie odważył się skierować tam latarki. Widział zarys nóg, głowy i rąk. Dziecko (teraz był już prawie pewien) miało na sobie ciemny płaszcz, którego poły leżały na drodze, rozrzucone wokół ciała. Już z tej odległości i przy ograniczonym świetle widział, że jedna noga leżała nienaturalnie wykrzywiona.
Jarek podniósł latarkę i poświecił na rozbity reflektor. Nie było tak źle. Połamany zderzak trochę odstawał, ale udało się go wepchnąć z powrotem na miejsce. Prawe nadkole – zarysowane i prawdopodobnie przesunięte nieco do tyłu. I oczywiście lampa – rozbita całkowicie razem z żarówką. Musiał walnąć naprawdę mocno. Coś mu tu jednak nie pasowało – mózg przez chwilę szukał brakującego elementu układanki, gdy nagle zaskoczyło. Krew! Nie było śladów krwi! A przecież powinny być, szkło z rozbitej lampy lub połamany zderzak musiały poharatać dziecku nogę. Może jednak sytuacja wyglądała trochę lepiej niż mu się wydawało? Z tą nadzieją przygotował się na tę gorszą część. Odwrócił się tyłem do samochodu, kierując w stronę potrąconej osoby.