"Jak walczyłem z komuną"
- Yhm – potwierdził znacząca kolega, ale widziałem po jego twarzy, że myślami był w zupełnie innym miejscu i rozmawiał z zupełnie inną osobą. Z pewnością z dziewczyną, ładną, niewiele mówiącą blondynką.
Szkolny dyżur na korytarzu. Pełniony raz na jakiś czas dwójkami przez uczniów najstarszej ósmej klasy. Nie wiem z jakiego powodu. Może urlop, albo choroba woźnego powodująca niemożność wywiązywania się przez niego z obowiązków ? W każdym razie polegał na pilnowaniu tuż przy wejściu do szkoły, by nikt nieupoważniony nie wszedł do budynku i przede wszystkim wyznaczaniem początku i końca lekcji za pomocą ręcznego mosiężnego dzwonka osadzonego na drewnianej rękojeści. Dyżurni otrzymywali wypisane na kartce godziny i minuty dzwonienia na lekcje i przerwy i wszyscy z zapałem machając ciężkim dzwonkiem skrupulatnie trzymali się wyznaczonego harmonogramu. Prawie wszyscy.
Bo bywało i tak.
- Ee, chłopaki za chwilę w.o. , sami wiecie jakie tam okropne nudy – trajkotał jak z karabinu zdyszany Wierzba, przekrzykując panujący na korytarzu zgiełk – weźcie i zadzwońcie pięć minut wcześniej, to potem i przerwa będzie dłuższa.
- Spadaj gupku ! – szybko zgasił go Mateo – przecież wiesz, że Gajan to straszna komunistyczna menda, co chwilę patrzy na tą swoją cebulę, która jest godzina. Na pewno się zorientuje i będą straszne jaja !
- Co ? Cykorzą palanty ? - z przerwowego hałasu dobiegł nas głos Spodka, który oparł się o dyżurowy stolik i kpiąco patrzył na dwójkę dyżurnych, czekając na ich reakcję.
- Taa... my cykorzymy ? Pogięło cie chyba ! - odpowiedziałem patrząc zachęcająco na Mateusza.
Wyjątkowo nie lubiłem Gajana i prowadzonych przez niego lekcji wychowania obywatelskiego. Wcześniej nazywał się Baran, ale baran zmienił nazwisko. Facet niby miły i łagodny, ale jego uparte przeświadczenie o tym, że nikt lepszego niż ówczesny system sprawowania władzy nie wymyślił - przyprawiało mnie o mdłości. Jego zapewnienia, że mamy demokrację socjalistyczną, która pozwala na wolne wybieranie władz i korzystanie ze swobód obywatelskich, a brak mięsa w sklepach to skutek jedynie przejściowego kryzysu jaki przechodzi nasza gospodarka – powodowały skurcze mojego żołądka, który często musiał w szkole zadowalać się kanapką z białym serem i cebulą.
Na nic nie zdawały się nasze nieśmiałe dziecięce protesty. Powtarzając za rodzicami próbowaliśmy przekonać belfra, że brak towaru to przez olimpiadę w Moskwie, gdzie poszły wszystkie transporty mięsa, że niedawno była godzina milicyjna i nie można było wyjść z domu na pasterkę, że ksiądz na religii mówił nam, że są inne, lepsze systemy sprawowania władzy. Komunistyczna menda z rozbawieniem na swojej wymuskanej sowieckiej mordzie odpowiadała nam, że za mięso nasz wielki radziecki przyjaciel nam płacił sporo pieniążków. Że godzina milicyjna to było zło konieczne, aby złodzieje, bandyci i oszuści z „Solidarności” nie doprowadzili do wojny domowej, a religia to „opium dla ludu” jak celnie to ujął przywódca największej na świecie rewolucji październikowej. Opowiadania księdza nazwał : „wciskaniem dyrdymałów ciemnemu ludowi, który wszystko kupi”.