Historie pogrzebane żywcem,Kamień
- Proszę podać jeszcze tylko swoje imię i nazwisko, syna, adres domowy – ponownie odezwał się znajomy głos w słuchawce. - Ambulans już jedzie – uspokajał mnie.
Dziwne, chociaż byłem wściekły na głos w słuchawce, to jednak działał na mnie kojąco, dodawał mi otuchy, uspokajał, a jednocześnie wiedziałem, że mój syn zdany jest nie tylko na mnie, ale i fachowców. Byłem mu wdzięczny. Podałem dane o które zostałem poproszony.
- Dziękuję – odezwał się dyspozytor. – Jak już powiedziałem wcześniej ambulans jest w drodze. Rozłączył się.
- Dziękuję – powiedziałem na głos, w pustą słuchawkę.
Spojrzałem na syna. „Boże! Niech już przyjadą!” – myślałem.
Poprawiłem sweter na Dominiku. Oczy miał nadal zamknięte, ale widać było wciąż jak rusza się jego brzuch, klatka piersiowa. „Będzie dobrze – uspokajałem się. - Musi”. Co miałem jeszcze zrobić? Nie wiem. Pocałowałem jego czoło; było rozpalone. – Synku, synku – wciąż szeptałem. I wtedy przypomniałem sobie jeden szczegół: pies przecież miał obrożę. Gdzie, do cholery, jest właściciel psa? Poczułem wściekłość: Na właściciela, na Policję, polityków, którzy ustalają prawo, sądy, straż miejską, na obrońców praw zwierząt, głupotę i bezmyślność ludzi: „Mój pies nie gryzie” – często się słyszy. Byłem wreszcie zły na samego siebie.
W tym momencie z oddali doszedł mnie głos syreny ambulansu. – „Nareszcie” – odetchnąłem. Sygnał przybliżał się coraz bardziej, był głośniejszy. Wstałem i dałem im znak ręką. Wreszcie stanęli przy nas.
Wysiadło dwóch młodych ratowników.
- Gdzie poszkodowany? – zapytał jeden z nich.
- Tu! – wskazałem.
- Proszę się odsunąć i nie przeszkadzać – zakomenderowali.
Zrobiłem tak jak kazali. W końcu znali się lepiej ode mnie na udzielaniu pierwszej pomocy. Po co miałem przeszkadzać? Liczyła się przecież każda sekunda.
Odsunąłem się i stanąłem z boku. Przypomniałem sobie wreszcie tego psa. Pilnował tu razem z innym jakiejś firmy. Nie była ogrodzona, ale on i ten drugi nigdy nie opuszczali terenu, którego pilnowali. Zawsze tylko wałęsali się po obrzeżach firmy i tylko obserwowali intruzów, czy nie wchodzą na ich posesję. Kiedyś pomyślałem, że jakiś grzybiarz nie wiedząc o psach, a firma częściowo znajdowała się w lesie, nie dostrzeże tablic: teren prywatny i natknie się na psy.
Międzyczasie dochodziły mnie tylko strzępki rozmów ratowników, czasami pojedyncze słowa: masaż, sztuczne oddychanie, defibrylator…
- Spojrzałem w ich stronę. Jeden z nich wstał i podszedł w moją stronę. Popatrzył na mnie dziwnym wzrokiem i powiedział:
- Przykro mi.
- Co?
- Przykro mi. Pański syn nie żyję – powtórzył po raz drugi.
- Jak to?
- Przykro mi.
- Niemożliwe! Co się, do diabła, stało?
- Robiliśmy sztuczne oddychanie, masaż serca. Niestety nie powiodło się.
Kolana ugięły się pode mną, żeby mnie nie podtrzymał, to bym upadł. – „Co ja powiem Marcie? Co mam powiedzieć sobie?” – myślałem.
Podszedłem do syna. Ukląkłem przy jego ciele. Pocałowałem jego zimną dłoń, dotknąłem jego, wydawało się, lodowatej dłoni.
I wtedy chyba coś we mnie pękło.
Zerwałem się i pobiegłem w stronę pobliskiego lasu.
***
Biegłem. Biegłem coraz szybciej. Twarda ściółka poczęła powoli zamieniać się w miękką, wręcz bagnistą powłokę. Czułem się jakbym biegł po miękkim dywanie. W końcu wróciłem na twardszy grunt.