Historie pogrzebane żywcem,Kamień
Robert Mikłosz
Historie pogrzebane żywcem
Kamień
Gdzie nie sięgnąłem wzrokiem – wszędzie drzewa. Znajdowałem się w lesie. Zapadał zmierzch. „Co ja tu, do cholery, robię” – zadałem sobie pytanie. Zerwałem się. Zacząłem biec. Szybko, coraz szybciej. Byle przed siebie. Przewróciłem się i zaraz poderwałem się, by gnać dalej. Pędziłem na złamanie karku. Towarzyszyła mi chmara komarów i gzów. Gryzły niemiłosiernie – do krwi. Iglaste, sosnowe albo świerkowe, gałęzie raniły mi twarz, ręce, nogi – całe ciało spływało strużkami krwi. Wzeszedł księżyc w pełni – wydawał się oblekać czerwienią i mrugać do mnie złowieszczym, złym, ironicznym okiem.
Zobaczyłem stertę kamieni. Stanąłem. Nie wiem dlaczego, ale coś mnie zmuszało, by je brać w dłonie - zacząłem je przerzucać. Obok rósł drugi stos gładkich albo chropowatych skał. Pot spływał mi po plecach. Owady gryzły jeszcze bardziej, mocniej.
Ruszyłem dalej. Mrok gęstniał. Niewiele widziałem w zapadających ciemnościach. Biegłem prawie na oślep. Zerwał się silny wiatr, rzucając gałęziami i liśćmi gdzie popadło. Ktoś albo coś przebiegło koło mnie. „Co to” – wstrząsnął mną dreszcz.
Zatrzymałem się zmęczony. „Ile to już czasu” – pomyślałem. Usiadłem pod jedną z sosen. Serce waliło mi jak młot. Byłem przerażony. Oddech świszczał. Oczy nieomal wychodziły z orbit. Nie widziałem tego, ale czułem to. W końcu skonany usnąłem.
Znalazłem się w białym, prostokątnym pokoju. Z sufitu powoli spływał potokami czerwony płyn. – „Co to” – krzyknąłem w duszy. – „Co to.” – „To krew” – odpowiedziałem sam sobie.
Czerwień zaczęła niknąć. Ściany pokoju oblekła teraz purpura. I zaraz pojawiły się białe strugi jakiejś gęstej, białej cieczy, wręcz galaretowatej. Nie! To nie biel! Maż ma barwę szaro-białą.
Obudziłem się. Bolały mnie plecy. Coś wpijały mi się w nogę. Nie czułem tego. Wszystko było mi obojętne. Niczego się nie bałem.
W oddali odezwał się przeraźliwy ryk syreny. Sygnał powoli oddala się i w końcu milknie.
Zerwałem się i znowu pędziłem. Aby do przodu. Jak najdalej stąd. Rozległ się głos puszczyka albo sowy. Nie wiem. Gdzieś zawył wilk. – „Tu przecież nie ma wilków” – zdałem sobie sprawę.
Przyspieszyłem kroku. Zaczęło brakować mi oddechu. „ Gdzie koniec tego pieprzonego lasu” – ryknąłem. – „Gdzie.”
Biegłem dalej…
***
Obudził mnie krzyk. Otworzyłem i przetarłem oczy. Powoli wracała mi świadomość.
- Tato! Tato! Wstawaj! Mieliśmy jechać na wycieczkę! – znów rozległ się dziecięcy głos, należący do mojego siedmioletniego syna, Dominika.
- Która godzina? – zapytałem zaspanym wciąż głosem.
- Nie wiem. Nie znam się jeszcze na zegarku. – Dominik zamyślił się i dodał: - Mała wskazówka jest na siódemce.
Spojrzałem w stronę stojącego na szafce nocnej budzika. Rzeczywiście była siódma rano.
- A jaka pogoda? – spytałem, mając nadzieją, że nie będę musiał jechać.
- Świeci słoneczko.
Chcąc nie chcąc wysunąłem się spod ciepłej kołdry. Włożyłem stopy w kapcie, na piżamę nałożyłem szlafrok. Podszedłem do okna i rozsunąłem zasłony. Otworzyłem okno. Wpadło świeże powietrze, wdarły się promienie słońca. Poczułem przypływ sił, ogarnęła mnie radość i chęć do życia.