Grażyna
Ja także, nie ukrywam, lubiłem popić w tym towarzystwie, bo uwielbialem patrzeć jak dostojni na codzień notable i inni uważający się za siedzących na społecznym świeczniku, robią z siebie kretynów już po drugiej kolejce rozweselającego trunku. A miał ci tego napitku mój szanowny koleś całą niezgorszą baterię. I to jaką baterię !!! Gdyby tym, co miał zakamuflowane z tychże tunków w barku (raczej barze) poczęstować "wujka Adolfa", podejrzewam, że nigdy by nie doszło do wybuchu II Wojny Światowej. Za cholerę "zanowny", ubrany w brunatny, twarzowy anzug wujaszek nie wytrzeźwiałby do dzisiaj. Nie miałby prawa. No...już Leszka w tym głowa, aby tak było a nie inaczej. I o to bym się akurat z nim nie spierał. A znał się skurczybyk Lesiu na okowicie, jak mało kto. Patrzcie...a taki był buras skromny w tej naszej budzie. I co to z ludźmi nie wyprawia łatwo zdobywany pieniądz ?!
Pięknymi kobietami ja także nie gardziłem, więc często korzystałem z jednego z kilku ustronnych pokoi Leszkowej wilii. Cóż, nie ukrywam, lubiłem to, chociaż nie zawsze się do tego przyznaję. Jestem wysokim i przystojnym dżentelmenem... tak przynajmniej moja Szanowna Mama powiadała.
Z wrodzonej uprzejmości i otrzymanej kindersztuby, nie będę Mamie przecież zaprzeczał. Zresztą musiało w tym być coś z prawdy, bo nigdy nie miałem specjalnych problemów z takimi kilkugodzinnymi romansami. A reszta... reszta, niechże postanie milczeniem jako, że prawdziwy dżentelmen nie opisuje kobiet rękoma ani też o nich nie rozmawia. Dżentelmen nigdy też nie jest niegrzeczny chyba, że umyślnie.
Chodzę zawsze ubrany w markowe i drogie, granatowe lub jasne garnitury. Obowiązkowo raz w tygodniu odwiedzam pana Roberta, zaprzyjaźnionego fryzjera. Jeżdżę czarnym volvo V 80 i nigdy nie prowadzę bez czarnych, skórzanych rękawiczek. Telefon...mój telefon komórkowy jest ekskluzywnym, elektronicznym, bardzo drogim cacuszkiem, wyposażonym we wszystkie potrzebne i niepotrzebne gadżety. No.. .może nie tak do końca wszystkie - nie umie swołocz, spontanicznie i namiętnie całować... Ale, jak kiedyś dobrze u Lesia popiję tej jego okowity... to i tego jeszcze, drania nauczę. Cóż...jak się nie ma co sie lubi, to się lubi co się ma...
***
Leżę ja sobie teraz wygodnie na czarnej (a jakże! ) skórzanej kanapie. Mam zamknięte oczy a myśli leniwie krążą wokół ważnej dla mnie osoby. Pokój, w którym leżę, jest umeblowany w stylu zapożyczonym z amerykańskich filmów. Można spokojnie powiedzieć... stereotyp rodem Made in Hollywood... Duża i ciężka biblioteczka stoi pod ścianą a w niej równo, jak na paradzie wojkowej, stoją poustawiane książki w jednakowej oprawione, tej samej wysokości i grubości, koloru bordo. Jedno jest dla mnie oczywiste. To atrapy. Puste, pozbawione kartek, wiedzy i duszy książki. Są żałosne mimo, iż udają piękno i mamią zawartą w nich pustą wiedzą. Cóż... ich jedyną rolą jaką im wyznaczono, jest kłamliwie informowanie przybyłego gościa jakoby ich właściciel był człowiekiem wykształconym, oczytanym i jako taki jest godnym zaufania w powierzaniu mu najskrytszych sekretów pokaleczonej duszy. Żałosne i podłe szachrajstwo. Jak wszystko, co tchnie sztucznością i kłamstwem.
Duże przestronne okno zasłonięte jest ładną płócienną w ciemnym kolorze roletą. Pod tym oknem stoi obrotowy fotel a przed nim spore biurko, całkiem zgrabnie udające antyk.
Na tej samej ścianie co biblioteczka, zawisły całe chmury dyplomów ukończenia różnorakich szkół, kursów i szkoleń uzupełniających. Gdyby to wszystko chciec ukończyć, nie starczyłoby życia dwóch pokoleń. Ale...robi wrażenie na maluczkich. Tak...typowa scena, żywcem wyrwana z taniego amerykańskiego remake'a.