Głos Wołającego Na Pustyni
- „Powierz Panu swoją drogę” - mruczę machinalnie, wystukując kolejne litery na klawiaturze.
Jęczę cicho, kiedy widzę skąd pochodzi cytat. Pismo Święte? Nie mógł to być jakiś Platon, czy inszy Cyceron? Coś jednak każe mi kliknąć w link. Chwilę później jestem już maksymalnie skupiona na czytanym tekście. Dwie chwile później czuję jakieś wzruszenie gdzieś w głębi duszy. Kiedy docieram do fragmentu „Pan umacnia kroki człowieka i w jego drodze ma upodobanie. A choćby upadł, to nie będzie leżał, bo rękę jego Pan podtrzymuje”2 nie mogąc znaleźć ujścia dla emocji zanoszę się niekontrolowanym szlochem. Mój wybuch musiał widocznie przebić się przez słuchawki Eli, bo spogląda na mnie dziwnym wzrokiem. Wyciąga jedną z ucha.
- Czego ryczysz? - rzuca ostrym tonem.
- Uświadomiłam sobie,... że ktoś mnie kocha – odpowiadam urywanym głosem.
Siostra wyrywa mi telefon z ręki. Przebiega tekst wzrokiem, coraz mocniej marszcząc brwi.
- Brednie – kwituje, oddając mi urządzenie – Wymyślone specjalnie, żeby działać na emocje.
Wycieram nos.
- Nie wydaje ci się, że to ma pewien sens?
- Nie – dłoń ze słuchawką zamiera w połowie drogi – I nie radzę ci się tym tak podniecać. Wierząc w jakąkolwiek moc kierującą twoim życiem skończysz jak matka.
- Ale…
- Zostaw mnie do cholery w spokoju! Fajnie, popłakałaś sobie nad jakimś tekstem, z jakiejś książki. Tylko z łaski swojej nie wciągaj mnie w swoje emocje!
Ostentacyjnie odwraca się tyłem do mnie. Pogłośniona muzyka obija się o moje uszy z subtelnością młota pneumatycznego. I to by było na tyle. Słowa czytanego psalmu wracają jednak do mnie ze zdwojoną siłą. „Powierz Panu swoją drogę”. Trochę nieumiejętnie żegnam się, jak uczył nas ksiądz w przedszkolu, zanim matka przepisała nas na etykę.
- Boże mojej babci – zaczynam nieśmiało – Wiem, że nie znamy się zbyt dobrze i że możesz mi mieć pewne rzeczy za złe. Proszę jednak, żebyś pomógł nam się stać prawdziwą rodziną, taką, jaką powinniśmy być. Proszę Cię, sama nie poradzę sobie z takim ciężarem… - odpowiada mi tylko mój własny urywany oddech.
Nie wiem jakich argumentów użyła babcia, żeby zaciągnąć Elę do kościoła. Jak znam swoją siostrę, musiałaby prawdopodobnie się uciec do przekupstwa albo próby szantażu, żeby skłonić ją do zmiany zdania. Niemniej, siedzimy wszyscy w ławce prawie przy samym ołtarzu. Lewi kręci się wyraźnie znudzony, Ela krzywi się, jakby wypiła duszkiem sok z siedmiu cytryn i zagryzła czerwonymi porzeczkami, ale są tutaj, a nie w domu.
Niestety ciężko jest mi się przyzwyczaić do nieznanego mi dotąd porządku nabożeństwa. Zagapiam się kiedy należy wstawać, nie znam słów modlitw. Zdenerwowanie przyprawia mnie o spory dyskomfort, zwłaszcza że ksiądz zdaje się patrzeć prosto na nas. Podczas kazania uparcie wpatruję się we własne paznokcie. Wcześniej czytali coś o synu, który był ogólnie średnio przyjemny dla ojca. Przebalował pieniądze, które od niego dostał, a potem tatulek przyjął go do siebie, jakby nic nie nabroił. Może to tylko kwestia chwili, ale zupełnie nie jestem w stanie zrozumieć tego, co mówi ksiądz. Docierają do mnie tylko urywki jego przemówienia.