Gdzie jesteś...?
udych kędziorach, gdy ospale obróciła twarz w moim kierunku. To było ulotne jak trzepot motylich skrzydeł, a jednak WIEDZIAŁEM- między naszymi umysłami doszło do porozumienia, którego nie pokona ani czas, ani wrodzy ludzie wokół. To był pierwszy raz, gdy naprawdę sobie coś postanowiłem i miałem mocny zamiar w tym wytrwać. To niesamowite uczucie. Zupełnie, jakby paląca entuzjazmem idea wlała się bezpośrednio do głowy, wywołując jednocześnie euforię, jak i nieposkromiony niepokój. Idea zagnieździła się w moim mózgu jak obdarzony własnym życiem twór. Mobilizujący do działania pasożyt.
Dziewczynka uparcie wpatrywała się w punkt, gdzie sufit łączył się z przeciwległą ścianą. Nie odwróciła wzroku, gdy podeszła do niej nieco starsza współwięźniarka. Nie zmieniła pozycji, gdy ta druga, kołysząc się na boki, nadciągała w jej stronę, by jej zerwać wstążkę z włosów. Nie wydała ani jednego dźwięku, gdy podbiegło jeszcze kilka dziewcząt, wlokąc za sobą dorodne pluszowe misie. Pani przedszkolanka, której rodzice płacili naprawdę dużo pieniążków, czytała książkę Zrozum malucha, cz. II (3-6lat) i była pogrążona we własnym świecie. Moja ruda księżniczka zsunęła się z krzesełka z cichym westchnieniem, gdy prowodyrka zaczęła ją kopać wymuskanym lakierkiem po kostkach. Dzieciaki nudziły się, mimo zapewnianych im atrakcji, bo i tak na co dzień rodzice byli im w stanie zapewnić absolutnie wszystko, czego chce rozpieszczony mały panicz. Nie było więc dla nich nic ciekawego w przedszkolu, poza tym, że faktycznie nie były w nim same. Nie słyszałem nic, zupełnie, jakby ktoś szybko napchał mi waty w uszy, widziałem za to wyraźniej niż zwykle. Adrenalina krzyczała w moim organizmie, bym walczył. Stałem jednak jak kamień. Nie mogłem nawet zacisnąć powiek. Mogłem podejść i chociażby szarpnąć młodą opiekunkę za rękaw. Stałem jednak i patrzyłem, jak coraz więcej dziewczynek popycha i śmieje się z porcelanowej lali w batystowej sukience. W końcu coś we mnie pękło. Podbiegłem do nich. Wstąpił we mnie dziki szał. Chwyciłem przewrócony wózek dla lalek i z całej siły rzuciłem nim w kotłowisko. Na szczęście zachowałem rozsądek, zauważywszy wcześniej, że Księżniczka odpełzła trochę na bok. Rozległy się dzikie piski. Świat wrócił do normalności; wszystko zaczęło do mnie docierać, prawdopodobnie pękły mi bębenki od tych wrzasków. Zbiegło się kilku chłopców, zajętych do tej pory porównywaniem swoich walkie-talkie. Przedszkolanka, zamiast uspokoić dzieciaki, sama stanęła nad leżącą i przeszła do histerycznych spazmów. Cichutko podszedłem bliżej. Trafiłem w znienawidzoną od pierwszego wejrzenia prześladowczynię mojej Księżniczki. Leżała z rozrzuconymi rękami na dywanie. Miała oczy wywrócone białkami do góry. Do tej pory się zastanawiam, jakim cudem opatrzności wykazałem wtedy tak trafną celność. Przedszkolanka powoli odwróciła się w moim kierunku. Nigdy nie zapomnę, co powiedziała. Właściwie to wycharczała, wypluła z siebie tylko dwa słowa. Ty potworze. Czyż to nie ironia losu? Patrzyłem na nią wielkimi, nie rozumiejącymi oczami. Podeszła szybkim krokiem i szarpiąc mnie za ramię, zaprowadziła prosto do dyrektora. Jednocześnie drugą ręką zdołała wybrać numer na dyżurkę pielęgniarek, mieszczącą się na pierwszym piętrze. Szczerze mówiąc, podziwiam, jak, chaotycznie działając, była w stanie wszystko pozbierać do kupy. Ojciec dojechał po piętnastu minutach. Jego twarz miała odcień najnowszej wizytówki, którą odebrał w porze lunchu. Popatrzył na mnie dziwnym wzrokiem. Siedziałem u dyrektora, majtając nogami, czekałem, aż to wszystko się skończy. Znowu nic do mnie nie docierało. W tamtej chwili mogłem tylko siedzieć na tym krzesełku. Cały świat stał się siedzeniem. Wyszliśmy, gdy ojciec wypisał czek. Powiedział, że od tej pory koniec z przedszkolami, że przecie