Farba.
A skrzynka… Pieprzona skrzynka. Leżała tam i tyle. Nikt nie potrafił jej otworzyć, nawet znajomy ślusarz. Kłódka nie poddawała się brzeszczotowi, drewno nie pękło nawet pod ciosem młota. Szukając klucza skierował się kiedyś nawet znów do owego dziwnego sklepu, ale okazało się, że został zlikwidowany, a właściciel wyjechał w niewiadomym kierunku.
Chodził tak po mieście, czas uciekał…Buty nurzały się w mieszczańskiej kloace, oczy mijały tysiące spojrzeń rybich oczu zatkniętych na ludzkich głowach. Ramionom jego ciążyły jego ręce, jego dusza, jego ciału. Od dwóch lat nie stworzył nic. Każdy z jego obrazów był jedynie pustką na pustce, drewnem na drewnie. Nic, brak weny, brak nadziei, pustka.
Czy to otworzy? Czy on to kiedyś kurwa otworzy – słowa wychwycone zza rogu wyrwały go z zamyślenia. Czy chodziło o niego? Pospiesznie wykonał dwa brakujące kroki i łapczywie zajrzał zza ścianę budynku. Jego oczom ukazała się wysoka postać. Mężczyzna w sile wieku, o szpakowatym spojrzeniu i szpakowatej twarzy. Ubrany był w biało – frak. Jego lewy policzek naznaczony był podłużną blizną.
- Czy o mnie? Czy mówił pan o mnie? – pospiesznie, niewyraźnie, z nadzieją, zapytał.
- A dlaczego miałbym mówić o panu? – zapytał adwersarz marszcząc brwi.
Nie odpowiadając odwrócił się. Biegł tymi samymi ulicami, po których szedł lepiony ich błotem. Gdy otworzył drzwi pracowni jego oczom ukazał się blask farby, jakiej nigdy nie zaznał.