Dzień
, gdzie przecież ktoś jeszcze musi być, czy jakiś huragan, deszcz meteorytów i po wszystkim, byłem słaby. Ale było spokojnie, słonecznie, znakomicie. I wtedy się wydarzyło, gdy chodziłem smętny i zamyślony, nagle nie wiem dlaczego uniosłem głowę i spojrzałem daleko przed siebie. Między drzewami i domami na wąskiej ulicy, w półcieniu rzucanym przez to otoczenie, ujrzałem ją. Z początku zamajaczyła się niewyraźnie, byłem zdziwiony, sądziłem że to od słońca i zaraz minie, ale nie, nic się takiego nie stało i ku mojemu banalnemu szczęściu ona też mnie zobaczyła i zbliżała się już do mnie lekkim ruchem. Nie była ani przestraszona ani pewna siebie, w zasadzie to nie wiem jak było, bo byłem oczarowany, choć nie tak jak zwykle się to zdarza, jakby inaczej. Zapytała skąd jestem, co tu robię i w ogóle o co chodzi, co się dzieje. Jej historia była taka jak moja, wstała rano i ani żywej duszy, byłem pierwszym człowiekiem tego dnia i jak obaj mieliśmy nadzieję, że nie ostatnim. Już od pierwszego kontaktu miałem wrażenie, że ją długo znam, poza tym podobała mi się i to nawet bardzo. Jak się wkrótce dowiedziałem miała na imię..., a tam to i tak nieważne, było nas tylko dwoje więc imiona nie były potrzebne. Była brunetką o piwnych oczach, całkiem wysoką i zgrabną, była trochę młodsza ode mnie. Miałem uczucie dziwnego zrządzenia losu, bo spotykam jednego jedynego człowieka i jest to dziewczyna i to w moim guście, znamy się od kilku minut a już darzymy się wzajemną sympatią, to naprawdę niewiarygodne, ale tym razem za nic nie chciałbym się obudzić. W zasadzie mieliśmy mnóstwo czasu by się poznać, no bo co mieliśmy robić, niby skazani na siebie, ale to było przyjemne skazanie. Ten niewiarygodnie zaskakujący dzień trwał dalej, sunął się leniwie po linii czasu jakby zapomniał, że jest tylko dniem a nie tygodniem czy miesiącem. Wciąż było uparcie gorąco nawet jak na niepewny maj, ale nie byłem zmęczony- przeciwnie energia życiowa, jakiej nigdy nie posiadałem, nagle jednak trafiła do mnie i dodawała mi chęci jakiej nigdy nie miałem. Współtowarzyszka wątpliwego już nieszczęścia odczuwała chyba podobnie, gdyż na jej niewątpliwie przyjemnej twarzy kwitnął szczery uśmiech zadowolenia z życia. Chodząc po mieście rozmawialiśmy na tematy nieistotne, jakby nie zdając sobie sprawy z obiektywnej, bądź co bądź, powagi sytuacji. Otoczenie z wolna traciło wszelaki sens, więc nawet nie spostrzegłem jak doszliśmy do parku, wokół zrobiło się przyjemnie zielono a ja poczułem się jak ptaszek, który nawiał z klatki szukając swobody, której nigdy nie znał. Siedzieliśmy sobie na ławce parkowej i rozmawiali właśnie o wolności, był to bowiem temat w tej sytuacji najbardziej zdatny do rozmowy. Sam nie wiem nawet dlaczego tak się stało, przecież nie znaliśmy się a rozmawialiśmy akurat na tak poważny temat. Pojęcie to dla nas obojga było puste, gdyż nawet wolność wewnętrzna często jest fikcją, albo trudno ją osiągnąć. A tak w ogóle. to co to znaczy być wolnym ?- robić co nam się podoba, czy maksymalnie wykorzystywać to, co można robić. Świat wokół był pusty, nie było nikogo, mogliśmy robić wszystko, ale ani ona ani ja nie mieliśmy na to ochoty. Wyuczone zachowania tkwiły w nas głęboko i nie mogliśmy się złamać wewnętrznie. Tak!, nie ma mowy o jakiejkolwiek swobodzie na zewnątrz, bez wyzwolenia się od samego siebie- tego co złe, naiwne, głupie, wynikające z nieśmiałości czy wychowania, jak i z tego co dobre, choć często nie doceniane przez otoczenie. Pamiętam, jak mając kilkanaście lat rozmyślałem z moimi ówczesnymi kolegami, co byśmy zrobili, gdyby nagle na pewien czas wszyscy ludzie gdzieś przepadli. Nasze ówczesne proste potrzeby tak naiwne i śmieszne, że aż wzruszające, jak niewiele brakowało nam do prawdziwego wtedy szczęścia. Po prostu, każdy z nas poszedłby najchętniej i najszybciej, do najbliższego sklepu i ... wyjadłby wszystkie lody, popijając litrami zimnej coli a potem hasał po dworze, aż do nocy. Takie wtedy mieliśmy marzenie, tak niewiele nam było trzeba by