Dzień
ak bolszewicy spod Warszawy. Ale jej już nie było... przepadła gdzieś?, rozmyła się w powietrzu?, stała się słonecznym blaskiem? ... a może jej w ogóle nie było?. Może to moja wyobraźnia ironicznego, racjonalisty nowego wieku stworzyła sobie idealny wzorzec, który chce poznać i zdobyć ?. Sam przecież fakt, że wokół nikogo nie było, był także zaskakujący i musiał być wytworem dziwnej fantazji... a może pragnienia aby być tylko z tą jedną kochaną i kochającą osobą, bez zbędnego udziału całej masy ludzi, których i tak się nie pozna wcale lub w stopniu istotnym dla trudnego słowa- przyjaźń. Jesteśmy coraz bliżej siebie, obok siebie a mimo to bardzo dalecy.... Fakt, że byłem sam nie zmieniał mojej sytuacji, nie było ani lepiej ani gorzej, choć na pewno swobodniej, bo umykało ze mnie to co sztuczne i fałszywe- aby się podobać, być grzecznym, miłym, mówić zawsze prawdę, słuchać „dobrych rad'... i gdyby z tego coś wynikało.... Ta która była ideałem, była gdzieś blisko lecz już nieuchwytna, jak sam ideał a i ten idealny świat bez brzydkich wad wydawał się jaśniejszy i piękniejszy... ale do ideału można tylko dążyć, wierzyć w niego, wiedząc że i tak się go nie osiągnie.... Dzień dobiegał swego dziwacznego końca a ja przezornie wypatrywałem jakiegoś statku kosmicznego czy anioła, którego ześle Bóg, aby również i mnie, zbłąkanego na Ziemi i pominiętego, zabrał tam gdzie resztę ludzi... a może tylko przebudzenia z tej niewiarygodnej sytuacji. Czekałem też, choć sam przed sobą nie chciałem się do tego przyznać, na powrót mego ideału... tylko czekałem, aż do zapadnięcia dziwnej nocy w czasie której nie było żadnych odgłosów, prócz mojego nierównego oddechu. Wracałem już do domu i nic się nie stało, wróciła tylko chłodna rzeczywistość a ja wciąż czekałem, bo widocznie taki jest los zagubionych, stłamszonych idealistów, przerażonych światem... Nastał nowy dzień a słońce zza chmur dawało słabe oznaki swej obecności... wszystko było jak dawniej. [akapit]