Dzień
być szczęśliwym, by choć przez dzień robić to czego nie mogliśmy, albo co nie było nam dane. Nikt nie myślał jeszcze o pieniądzach, pracy, piwie, wódce i dziewczynach, było prostolinijnie ale miło. Teraz znowu poczułem się jak wtedy, cele mojego już bardziej dorosłego życia odpłynęły szybko na dziurawej tratwie, tonąc w odmętach bezkresnego oceanu podobnych dążeń i pragnień. Nie chciałem już nic prócz tego miłego spokoju, który pojawił się tego dziwnego majowego dnia w towarzystwie tej interesującej istoty. Nie wiedziałem czy to już szczęście, bo nic nie było i nic nie miałem, żadnych trosk, tylko wygodna pusta przestrzeń.... Siedzieliśmy sobie wygodnie w centrum miasta, będącego tylko kropeczką w skali świata, a my byliśmy już niedostrzegalnym pyłem, błędem statystycznym, zaburzeniem wielkiego makro- otoczenia... ale myśleliśmy i to nam pozwalało być na przekór wszystkiemu. Nasza niecodzienna znajomość dojrzewała nadzwyczaj szybko, prostą drogą bez zbędnych nieporozumień i żalów. Ona mówiła... ani cicho, ani głośno ale jej głos był lekki i kojący, wpadał do mych uszu i czynił tam sympatyczne zawirowanie zmysłów, przenikał me ciało radosną wiązką elektronów. Mówiła dużo o sobie, o swoim życiu, o rodzinie, przyjaciołach itp. a ja starałem się odwdzięczać jej tym samym...choć zabawna była ta normalność w nienormalności. Jej ciemne oczy wydawały się wnikać we mnie, wtapiać się nierozerwalnie w me jestestwo, ogarniać wszystko swą zabójczą przenikliwością, wydawały się powiększać i ogarniać wszystko wokół. Byłem bezradny, dominowała swą osobą choć wcale tego nie chciała a jej oczy faktycznie były spokojne, skromne i z lekka nieśmiałe. Jej włosy swoją naturalną niepokojącą czernią wyprowadzały mnie z nieprzemyślanego jak się okazało i zbyt frywolnego założenia, że znam dobrze barwy. Do tej pory byłem faktycznym daltonistą..., nie znałem czerni jej włosów, czerwieni jej ust, brązu jej oczu i bieli jej dłoni... nie znałem dźwięków, póki nie usłyszałem jej głosu, nie znałem wcześniej kształtów i pojęcia harmonii... Fakt braku ludzi przestał mi już przeszkadzać a nawet stało się to błogosławieństwem, była intymność i narastająca z wolna swoboda, czuliśmy się ludźmi w coraz pełniejszym tego słowa znaczeniu. Nie ma innych, nie ma rzeczy, nie ma gadających czy grających pudeł, nie ma świata na główce szpilki, nie ma szybkości, jest wolno i spokojnie a ten dzień majowy sączy się, kpiąc sobie z czasu, z nas, ze wszystkiego. Tematy naszej rozmowy, która przeradzała się już w dyskusję o życiu, zmieniały się jak pogoda w marcu, sam nie byłem w stanie przewidzieć o czym z nią będę rozmawiał za te kilka chwil, wszystko było tak spontaniczne, aż anormalne. Teraz rozmawialiśmy o przyjaźni i czy może ona faktycznie istnieć między mężczyzną a kobietą, czy jest to jedynie etap do czegoś głębszego lub droga ku nieprzewidzianym, a zmysłowym aspektom ludzkiej świadomości... a może to wszystko nigdy nie miało sensu?. Cała ta sytuacja zupełnie mnie zdominowała, straciłem rytm czasu i ... nie wiedziałem co dalej. Nie wiem jak to możliwe, ale zaledwie w ciągu kilku tych przedziwnych godzin zakochałem się w niej bez pamięci, a to nie miało nic wspólnego z moim, mimo wszystko, dość racjonalnym podejściem do świata. Mój ukrywany i niemodny idealizm odradzał się na nowo, zagubiony gdzieś w okresie wchodzenia w poważniejsze życie, gdy ginął stopniowo na mych oczach niszczony z żelazną konsekwencją przez ludzi. Ale taki miał być widocznie jego los, traci się go jak zęby mleczne... Istotnym jednak pozostaje, aby nie stracić go do reszty i zatonąć w materialistycznej rzeczywistości, która w końcu się znudzi i trzeba ją będzie wyrzucić do śmieci innych osiągnięć, często wątpliwych, współczesności. Uczucie które mnie ogarnęło było nagłe i przeszywające... ciepło, zimno, ciepło, zimno... jakaś dziwna choroba umysłowo-fizyczna, ale jakże przyjemna. Nic inne nie było już tak istotne jak ona, byłem zupełnie bezbronny a wyuczona ironia i złośliwość umykały przed nią j