Dzień Ognika
I Nic nie wskazywało z rana, że ten dzień będzie tak bardzo inny od pozostałych. Jesienne słońce podniosło się czerwoną kulą ponad horyzont, nadając pożółkłym już liściom barwę płomieni. Przeciskało się bezczelnie przez szczeliny w żaluzjach, muskało delikatnie, zamknięte powieki Ryśka. Powoli wyrywał się z objęć Morfeusza. Leciutko uniesione kąciki ust, rozluźniona skóra na twarzy wskazywały, że tym razem nie trapiły go nocne koszmary. A te nawiedzały go ostatnio niemal, co noc. Przeżywał na nowo wciąż tę samą historię. Wracał w snach do okresu, gdy był kilkanaście lat młodszy, kiedy po raz pierwszy upomniała się o niego żniwiarka ludzkich dusz. Spoglądał co noc w otwarte lecz już martwe oczy swych przyjaciół. Tym razem też spoglądał w ich źrenice, lecz te nie były martwe. Jaśniały blaskiem większym od słonecznego. Ich spojrzenie napełniało otuchą i nadzieją, obiecywało coś nadzwyczajnego. A co najważniejsze nie było już w nich wyrzutu, że nie podążył razem z nimi do krainy wiecznej szczęśliwości. Uśmiechał się przez sen. Powracał do realności. Blask oczu zastąpiły wesołe refleksy słońca na powiekach. Przeciągnął się leniwie i uniósł na łokciach. Spojrzał na zegarek. - Ósma! No nie! - Już dawno tak długo nie spał. Zerwał się z kanapy i pomaszerował do kuchni. Rytualny porządek każdego dnia - nastawił kawę w ekspresie. W czasie golenia będzie wabiła go swym aromatem. Zdziwiło go odbicie odbicie własnej twarzy w lustrze. Jaśniała jakimś niezwykłym blaskiem. Tańczyły wokół niej pomarańczowo-zielone ogniki tworząc fosforyzującą aureolę. - Co jest! Coś mi się stało z oczami? Przemył twarz zimną wodą i ponownie spojrzał w lustro. Zjawisko nie znikło, wręcz przeciwnie - przybrało na intensywności. Zakręciło mu się w głowie. Przytrzymał się umywalki, gdyż nogi ugięły się pod nim niebezpiecznie. - Boże, chyba nie zwariowałem - pomyślał spoglądając znowu w lustrzaną taflę. Ogniki falowały strzelając od czasu do czasu na kilkanaście centymetrów jaśniejszym rozbłyskiem. Patrzył zafascynowany na to przedstawienie zupełnie nie rozumiejąc, co się dzieje. - Będę musiał wspomnieć o tym na dzisiejszym spotkaniu. Prawda. Przecież dzisiaj była sobota. Jego najbardziej osobisty i intymny dzień od kilkunastu miesięcy. II Prawdę powiedziawszy już nie pamiętał, kto wpadł na pomysł założenia "Klubu Desperatów". Po prostu - padła propozycja a później było już tylko działanie. Zaczynali w trójkę, później dołączali następni. Dlaczego desperatów? Gdyż desperacko szukali każdego sposobu by zabliźnić rany, powstałe w ich psychice po dramatycznych przeżyciach w przeszłości. Z początku spotykali się w różnych miejscach. Latem były to ławki w parku. Szum drzew i świergot ptaków w konarach wpływał kojąco na ich emocje, pomagał w zrozumieniu innych. Gdy z pleneru przeganiały ich jesienne słoty lub zimowe zadymki, przenosili się do wnętrz ciepłych kawiarenek. Tam przy małej czarnej nadal snuli swe monologo-skargi. Czasami było to mieszkanie jednego z nich. Jednak z czasem, gdy członków przybywało, miejsca te stały się za ciasne. Znaleźli wreszcie zaniedbaną, zapuszczoną salkę nad stolarnią. Za psie pieniądze wynajęli ją od właściciela. W pocie czoła, nie szczędząc sił wyremontowali tę norę. Przyozdobili tak, by mogła w pełni stać się ich sobotnim królestwem. Tu spędzali sobotnie popołudnia, przeżywając od nowa swe koszmary i starając się , by te przeżycia były coraz mniej bolesne. Tutaj też Rysiek zamierzał wspomnieć o swej porannej przygodzie. III Wchodząc po wąskich schodkach, Rysiek poczuł, że dzieje się coś dziwnego. Od czubków palców aż po łokcie przebiegały mu stada rozszalałych mrówek. Włosy strzelały niebieskimi iskierkami jakby naładowane jakimś silnym polem elektrostatycznym. Wzdłuż kręgosłupa czuł ukłucia drobniutkich igiełek. Otwierając drzwi klubu poczuł uderzenie czegoś ... czegoś ... czego nie potrafił nazwać. Było jak fala powietrza, lecz nie poczuł powiewu na policz