dwa razy w tygodniu
z, delikatnie niczym malutkie zwierzątko, lampę, z której na boki jak z magicznego naczynia wylewało się światło, pozostawiając za nią słaby, luminescencyjny blask. Nie śpieszyła się, jasna i świecąca, szła zadowolona, z rzadka spoglądając na nich, by przekazać im dumne, wyniosłe spojrzenie bogini, nie kobiety …
- Z tobą jest inny problem. – Przypatrując się jej rozświetlonej twarzy, starszy z dwójki przyjaciół stwierdził ponurym kasandrycznym głosem.
- Ze mną?
- Nie.
- Co?
- Z nią.
- Obyś miał rację… – szepnął Roisin, po czym niewyraźnie się uśmiechnął.
- Bo co?
- Bo na taki problem łatwo zaradzić – odpowiedział schodząc już ze sceny krzyczącymi boleśnie schodami.
- O, a to już się nazywa religia… – krzyknął Hemingway w stronę pogrążonego w żałobnych ciemnościach miasta, po czym także i on ruszył w kierunku cichnących schodów…
***
Twarz Charlotte’y wydawała się być skamieniała w rozkoszy, zupełnie jakby ktoś wylał na nią gips w chwili jednego z największych uniesień i odczekawszy, aż stwardnieje, zdjął formę, piękną i fascynującą maską. Zabwane, pomyślał Roisin, nawet kolor się zgadza. Smutno pogładził mglistą cerę gładkich jej policzków i wyprostował się, by móc raz jeszcze spojrzeć na piękne ciało ledwie zasłonięte cieniutką, białą sukienką, sylwetkę anioła, atramentowe włosy, zatopiony w odległych morzach wzrok oraz lekko rozchylone usta, kompozycję – jak mu się wydawało – idealną, arcydzieło nieistniejącego Boga. I wtedy zastanowił się, że w takich chwilach człowiek skłonny jest uwierzyć w cokolwiek, nawet w Niego, nawet w nią…
Po skończonych rytuałach nie zawsze od razu wybudzali Charlotte. Zdarzało się, że dopiero, gdy wszyscy wierni dawno już rozeszli się, by wrócić do szarych zajęć w pustynnych osadach, by znów odbudowywać dawny świat, dopiero wtedy wybudzali ją z transu. Te chwile w narkotycznym śnie traktowała jako osobistą nagrodę. Tak też się stało i tym razem.
Była zupełnie bezbronna, leżąc przed Roisin’em i Hemingway’em na parującej całym dniem, piaszczystej ziemi. Miała do nich tak duże zaufanie, bo doskonale wiedziała, że jest podstawą ich religijnego sukcesu. Obok leżała stara lampa naftowa, swym skaczącym płomieniem ponuro oświetlając sylwetkę dziewczyny. Przynieśli ją na miejsce, gdzie parę godzin wcześniej stała scena, na której odbywał się ostatni rytuał Charlotte’y. To była dla nich obojga trudna decyzja.
Hemingway podał Roisin’owi zastrzyk z trucizną – bez niej obudziłaby się po kilku godzinach, gdy narkotyk przestałby już działać w ośrodkowym układzie nerwowym. Roisin przyglądając się jej z fascynacją, powiedział w końcu do siebie:
- To musi być dobry sen.
- Lepszy niż to – odparł młodszemu koledze Hemingway, szeroko rozwarłszy ramiona, próbując objąć cały, zniszczony świat-pustkowie.
- Oddaliśmy jej przysługę – cicho powiedział Roisin, znów bardziej do siebie, niż do pozostałej dwójki.
- Próbujesz uciszyć wyrzuty, czy cynizm?
- Ja jej zazdroszczę – skończył jeszcze ciszej, a może to pustynny, srogi wiatr porwał słowa ulatujące z jego wysuszonych ust.
Hemingway chwilę jeszcze z nim stał, od czasu do czasu jedynie wzdrygnąwszy się od przechodzącego po całym ciele dreszczu zimna, po czym, cmoknąwszy głośno, odszedł wśród szumu przesypującego się pod krokami piasku. Roisin został sam. W porównaniu do swojego przyjaciela wyglądał zdecydowanie schludniej, wręcz elegancko. Wąskie, czarne spodnie, biała koszula rozpięta pod szyją, podwinięte rękawy i odbijające czerń wszechświata okulary przeciwsłoneczne, wszystko to jeszcze bardziej podkreślało jeg