Dupeczka
Sięgam po papierową chustkę. Wycieram małego i dłonie. Podnoszę się niemrawo sprzed pulsującego ekranu. Dopijam do końca brandy i powoli, jak niedźwiedź polarny, kładę się na
łóżko. Tak kończy się kolejny dzień mego życia.
****
Słodka kawa, papieros przed wyjściem, biała koszula. Telefon po taksówkę. Jing Ciao przyjeżdża zawsze na wezwanie, jak pies. Dzięki niemu nie czekam na chodniku i nie czuję się zalewany przez ławicę. Skośnooką ławicę.Wyciągam płaszcz z szafy. Sznuruję buty i jeszcze raz częstuję się odbiciem swej twarzy w lustrze. Jest dobrze, a nawet lepiej.
W korytarzu wita mnie mdły, swingujący jazz, który puszczają tu na okrągło. Dzwonek oznajmia, że winda dotarła. Czuję piasek wsypany do oczu. Jeszcze raz przyglądam się swojej facjacie. Worki pod gałami. Widoczne, ale nie przesadnie. Nie domyślą się, że mam za sobą tylko cztery godziny snu.
Pierwsze wyjście na świeże powietrze każdego dnia budzi tęsknotę i przerażenie. Chyba tylko w tych chwilach, tych krótkich, urwanych migawkach, które, dzięki naelektryzowanemu tlenowi, docierają poprzez synapsy wprost na ekran mej świadomości, doświadczam wspomnień z dzieciństwa, bliżej nieokreślonej melancholii i poczucia szczęścia, które jednocześnie podpowiada mi, że nic nie jest przesądzone i że jedyną prawdą jest nasza osobista wolność.
Widzę siebie biegnącego po łące, jesienią u babci i w tych krótkich chwilach wiem, że tamten i obecny ja to ta sama osoba. Identyczna. Zaraz jednak, prawie natychmiast, jak wielki drapieżny ptak, nalatuje myśl, która przegania ten sielski obraz. Wygania go jak przybłędę i każe mi zapomnieć. I zapominam. Każdego dnia.
Wielkie drzwi wejściowe do głównej siedziby korporacji nadwyrężają mój biceps. Tak jest już od pięciu miesięcy. Demonstracja potęgi, ciężaru i bezwładności, która ma przekazać, że wszystko, co po przekroczeniu tych drzwi napotkam na swej drodze, będzie większe i potężniejsze ode mnie, będzie wymagać poświęcenia, wysiłku i dobrej woli.
Ale nie ze mną te numery. Ukrywam skrzętnie zmęczenie i rozdrażnienie. Nie daję po sobie poznać irytacji. Dzięki wybielonym laserowo zębom, mój uśmiech jest przekonujący. Dzięki zabiegom u logopedy i połykaniu surowych żółtek mam o 2 tony niższy głos, przechodzący miękko w masujący uszy bass.
Posługuję się prostymi, czytelnymi komunikatami. Łącze je z otwartą pozycją ciała. Często rozkładam dłonie, by pod czaszki moich rozmówców dotarło, że nie posiadam broni, nie zamierzam ich zaszlachtować. Co więcej: w tych chwilach, w których wykonuję całe przedstawienie, jestem pewien, że moje intencje są nieskalane, że przyjaźń naprawdę wypływa z mego serca, że po prostu lubię tych ludzi, lubię moich kontrahentów. Mimo, że przecież nimi
gardzę.
Drzwi do głównej sali konferencyjnej uchylają się automatycznie. W środku zapach orzeźwiającej klimatyzacji. Po prawej widok na poukładane niczym klocki lego, biurowce. Staram się unikać spoglądania w to wielkie przeszklenie. Nie wiem czemu, ale czuję podświadomy lęk, że któregoś dnia rozpędzę się i przebiję szkło własną głową.