Deszcz

Autor: Matariel
Czy podobał Ci się to opowiadanie? 0

 Kilnanaście stóp przed gęstwiną leżało omszałe drzewo, z jednej strony wyrwawszy wyrwę głęboko w poszyciu, tam gdzie korzenie wciąż kurczowo trzymały się wielkiej grudy ziemi, co z tego, że nadal otalała je szczelnie, skoro wisiała ponad łokieć nad ziemią? Bez namysłu wskoczył w naturalną jamę, kuląc się, nasłuchująć.

Prawdopodobnie uratowało mu to życie. Po kilku cichych, długich oddechach, od strony obozu dosłyszał kroki, bezpardonowo trzaskające chrust. Para wysokich butów zbliżyła się do wyrwy. Verik wyraźnie widział czarne, ubłocone cholewy grzęznące w mchu. Zasłaniała go nieregularna, ciemna bryła ziemi, rzucała głęboki cień na łowcę. Zbój beknął przeciągle, po czym odszedł, zataczając się w rytm kroków. Mogło to być złudzenie, albo instynkt doświadczonego żołnierza, ale smukły sztylet zatknięty za pasek przypomniał mu o sobie cichym szczękiem, Verik chwycił więc wyłożoną jelenim rogiem rękojeść, bezszelestnie wydostał się z ukrycia. Podbiegł za strażnikiem kawałek, zręcznie omijając mogące go wydać cienkie patyczki. Piętnaście stóp. Dziesięć. Długi krok. Już tylko wyciągnąć rękę...

Zdradziecka gałązka sosny pękła z suchym trzaskiem. Drab nadzwyczajnie szybko, jak na odurzonego winem, odwrócił pokrytą żadką szczeciną gębę, nalaną, okrągłą. Zwęził szare oczy w wąskie szpary.

I nie zrobił nic więcej. Sztylet z impetem wbił mu się w gardło z obrzydliwym chrzęstem. Zarzęził chwile, trysnął z ust ciepłą krwią, której kilka kropli upadło na twarz i ciemnozielony kaptur zabójcy. Kiedy upewnił się, że tamten kaszlnął poraz ostatni, wyciągnął sztylet. Zwykle wycierał ostrze od razu, o rękaw przeszywanicy lub skrawek materiału. Nie tym razem. Zatknął chłodną stal za pasek. Z niewielkim wysiłkiem podniósł martwe ciało, wrzucił je do dołu, który jeszcze przed chwilą był jego kryjówką. Wyciągnął łuk i kołczan spod zmurszałego konaru, mocując oba przedmioty na plecach. Cicho jak duch dostał się do rzędu leszczyn. Między liścimi zobaczył sylwetki tych, których szukał. Dziesiątka mężczyzn siedziała przy niewielkim ognisku, głośno wyrażając swoje opinie na różne sprośne tematy. Musiał się spieszyć, nie zauważyli jeszcze, że ich kompan nie wrócił jeszcze z obchodu. Odbił w lewo, nasłuchując. Na skraju pasma krzaków dostrzegł wyrwę w naturalnym żywopłocie, niewiedzieć czemu kojarzącą się Verikowi z brakiem zęba w pełnej szczęce. Od razu przypomniał mu się Dentysta. Westchnął cicho. Podbiegł do skraju graniczącego z brakującym „zębem”, wyciągnął znad prawej łopatki cztery strzały, które od razy wbił grotami w lepki grunt.

Śmiech, przekleństwo. Cichy, twardy głos. Sięgnął po łuk, zamarł. – Wystaw sobie, taka niewysoka, jasne włosy, prawie do ramion. Cała, jak trzeba, hehe... – Reszta zaśmiała się obleśnie, krótko, czekali widocznie na więcej. Myśliwy słuchający swojej zwierzyny ściągnął łuk,nagiął go na plecach, zachaczył cięciwę o wcięcie. – Kurwa, prawie nie stawiała oporu. Podupczyło się nieźle... Kiedy? No, będzie tydzień temu... – Nie skończył. Zakwilił jak wieprz, kiedy udo przeszyła mu długa strzała. Wlepił wzrok w białe opierzenie. Siedzący po jego lewej stronie, wysoki, patykowaty maruder o rysach psa – nos szeroki, długi, wydatna, ale wąska szczęka, slomkowe, brudne strąki włosów zachodzące na oczy – poderwał się z miejsca, podskoczył prawie, ale upadł z łoskotem w tył, roztrącając oparte o drzewo żelastwo. Strzała wbiła mu się głęboko w pierś. Tak łatwo. Tak łatwo, rozsądzać o życiu i śmierci.

Najpopularniejsze opowiadania
Inne opowiadania tego autora

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Forum - opowiadania
Reklamy
O autorze
Matariel
Użytkownik - Matariel

O sobie samym:
Ostatnio widziany: