Deszcz
Kolejny upadł twarzą w kocioł wiszący nad ogniskiem, przewracając go, wpadł w ogień, zawartość gara z sykiem wylała się w złote języki.
Prawą ręką wyrwał okrwawione już ostrze, ciął szeroko po gardzieli zbója, który wypadł mu na spotkanie zza gałęzi. Wykorzystując jego pęd, Verik kopnął potężnie pod kolano miniętego, który instynktownie złapał się za gardło, z którego szybko sączyła się lepka, karminowa ciecz. Drab zarył twarzą w mech. Może wił się tam jeszcze chwile – tego były żołnierz nie dowiedział się już, bo stanął twarzą w twarz w wyższym od siebie mężczyzną, trzymającym w ręku wyszczerbioną szablę. Nie zastanawiał się długo, rzucił sztyletem, który po wykonaniu połowy obrotu z nienawiścią wpił się z płuco zdziwionego takim obrotem sprawy wojaka, pędzącego wciąż wprost na niego. Kopnął raz jeszcze. Kolano pękło z chrupnięciem, noga przeciwnika zgięła się nienaturalnie. Krzaki wybuchły setką liści, kiedy zza nich wypadła kolejna dwójka, uzbrojona w topory. Bliźniaczo zamachnęli się swoimi śmiercionośnymi narzędziami, odskoczył poza ich zasięg. Pchnął łukiem, rogowym zakończeniem godząc w oko pierwszego topornika. Tamten zawył nieludzko, upuścił broń. Verik odskoczył raz jeszcze, broniąc się przed kolejnym cięciem drugiego napastnika. Za późno. Ostry koniec upuszczonego przypadkiem topora rozorał mu łydkę. Upuścił łuk, doskoczył do pozbawionego broni przeciwnika. Wyższy o głowę drab uchwycił go za ramiona, starając się rzucić tropicielem o ziemię. Ten jednak zaparł się nogą, szarpnął myląco w tył. Nie wyczuwszy jego intencji, grasant chwycil mocniej, ciągnąc go do siebie. Wtedy mściciel wystrzelił przed siebie, czołem waląc o splot słoneczny drugiego zapaśnika. Tamten zaświszczał oddechem, starając się pochwycić nieco powietrza. Podcięty runął tuż obok swojego kolegi. Pod naporem silnych rąk, kark pęknął jak gałązka w rękach małego urwisa.
Podniósł łuk, dobył dwóch strzał. Siodełko pierwszej umieścił już w cięciwie, drugą trzymał lewą ręką wzdłuż majdanu. Strzał. Krzyk. Drugi raz to samo. Tak samo jak na wojnie, czas był zbyt cenny, żeby mógł chybić. Łuk poraz kolejny cisnął na mokry, zdeptany chrust.
Szarpnięciem dobył drugiego ostrza, tkwiącego w cholewce wysokiego buta. Sam wskoczył w zielony portal liści, zza którego nadeszli mu naprzeciw grasanci. Jeden z nich, gruby jegomość z twarzą zakrytą kapturem siedział już na koniu, uderzał go raz po raz stopami w boki, żeby prędzej się zerwał do galopu. W jednej nodze tkwił drzewiec znajomego pocisku. Drugi natomiast zagrodził mu dostęp do herszta. Zwalisty mężczyzna, o twarzy poznaczonej bliznami, które sugerowały, że przeżył niejeden pojedynek, kwaśna mina kipiąca nienawiścią i pogardą wskazywała też, że honor nie odgrywał w nich roli. Włosy barwy węgla posklejały się na kształt piór. Przekrzywiony nos, jak dziób, upodobaniał go do starego kruka. Wywinął młynek wielkim, gelleńskim mieczem o długich jelcach, połączonych dodatkowo stalowymi obręczami.
Oparł ciężar ciała na jednej nodze, chwycił broń w dwie ręce – prawą tuż przy jelcach, lewą położył na głowicy, wymierzył sztych w Vericka. Naparł potężnie, szybko. Nie napotkał oporu. Mściciel był już obok, zaciskając zęby pchnął pod mieczem w odsłonięty brzuch.
Zbyt wolno. Tamten odskoczył w tył, po drodze wykręciwszy miecz, mierząc w nadgarstek nożownika. Tropiciel cudem zdążył cofnąć rękę, ale i tak zachaczył grzbietem dwóch palców o ostrą klingę. Zdarł sobie skórę, zapiekło. Mocniej zacisnął zęby, bardziej ze złości na siebie, niż z bólu. Tamten zamarkował cięcie z nad głowy, zmieniając kierunek i cel w połowie drogi. Znów w ostatnim momencie Verick upadł na jedno kolano,przyciskając klatkę piersiową do drugiego. Ostrze zasyczało tuż nad jego głową. Nie mógł się wycofać – drogę w tył zagradzała mu ściana zieleni, nie mógł też dosięgnąć tak krótkim ostrzem przeciwnika trzymającego go na dystans wielkim mieczem. Rzut również mógłby go wiele kosztować. Postanowił więc jeszcze przez chwilę poszukać luki w obronie szermierza. Tamten miał na sobie przykrótką koszulkę kolczą, odsłaniającą kawałek brzucha, który starał się wcześniej trafić. Na przegubach chronily go skórzane karwasze, z przynitowanymi doń blaszkami. Głowę miał odsłoniętą zupełnie, tak jak nogi.