De profundis clamavi at te, Domine
"I can't see you, I can't hear you
Do you still exist?
I can't feel you, I can't touch you,
Do you exist?
I can't taste you, I can't think of you,
Do we exist at all?"
(Epica, The Phantom Agony)
Chłód nad ranem, ciemność. Gwiazdy zniknęły, rozmyły w słabej poswiacie nadciągającego świtu. Las tonął w szarym, mglistym półmroku, sylwetki śpiących na siedząco ludzi odcinały się od popielatego nieba. Ognisko dawno już zgasło, tylko słaba, wąska strużka dymu wznosiła się do góry. W tym dziwnym, cichym czasie Thomas nareszcie mógł zapomnieć, że podróżuje z pospólstwem. Nie słyszał prostackich rozmów, śmiechów, charczenia, żucia i spluwania; nie musiał oglądać brudnych mord eskorty i kościstych, pokrytych liszajami twarzy kobiet. Nie chciano, by odpowiadał na głupie pytania, nie musiał udawać, że nie widzi ciekawych spojrzeń.
Wreszcie mógł się pomodlić. Mógł porozmawiać z Bogiem, jedynym przyjacielem.
A będziesz kochał bliźniego swego... Wiem, wiem, Panie. Oni też. Ale dlaczego? Dlaczego to ja muszę ich prowadzić?
Ukląkł na czarnej, zabłoconej ziemi. Sutanna się wysmaruje, ale to nic.
Jasny blask zalał ziemię, najpierw barwy odzyskało niebo, potem dopiero ludzie, zwierzęta, rośliny i rzeczy; pola, łąki, gaj i droga hen, aż po horyzont, gdzie czerniło się miasto - cel ich wędrówki. Zieleń, błękit, złoto, brąz, czerwień - myślałby kto, że to dworski malarz wypełnił kolorową farbą ukończony szkic, że to tylko bajkowy, fantastyczny landszaft, jakiego nigdy nie było i nie będzie, a który narodził się w wyobraźni artysty.
Las napełnił się radosnym śpiewem, gdy Thomas Neuwald począł recytować modlitwę, wedle starodawnego kanonu:
"Ojcze nasz
Któryś jest poza wszechświatem
Święć się nieoznaczoność twoja
Przyjdź informacja Twoja
Bądź fizyka Twoja
Jako w świecie materialnym, tak i duchowym
Zrozumienia naszego powszedniego daj nam dzisiaj
A odpuść nam naszych dziadów pychę
Jako i my im odpuściliśmy
Teraz i na zawsze
I na eony eonów amen."
Odmówiwszy zaś pacierze, ksiądz otrzepał z brudu kosztowną, oliwkową sutannę, zerknął na wciąż jeszcze śpiących podróżnych, na las splątany w granatowych żyłach, pulsujący w odwiecznym, powolnym rytmie; śpiewający tysiącem wrośniętych w mięsiste konary ptaszaków, strzelający w niebo milionem smukłych czułek i szumiący miliardem białych, ruchliwych, opadających ku ziemi wici, po których biegały już, jak co ranka, biliony zwinnych, siedmionogich pajęczarzy.
Potem wzniósł wzrok ku górze- na niebie zaś gigantyczny, skryty w połowie za horyzontem szmaragdowozielony Eden odsłonił już w całości szkarłatne, gorące oblicze Inferna - i nastał dzień, dzień na Ziemi.
Kapłan wciągnął w płuca świeże, poranne powietrze. Ach, przyroda jest piękna. Człowiek nawet nie domyśla się, jak szpeci dzieło Boga swą obecnością.
Charknięcie i splunięcie, ordynarne przekleństwo... O wilku mowa, czymkolwiek jest wilk. Woźnica już się przebudził i musiał obwieścić to całemu światu. Pierwsze wrzaski niemowląt, gadanie bab, brzęk garnków i rzecz jasna, smród. Odór niemytych ciał, ostra woń gorzkiej strawy, zapach bimbru i czarnego prochu - to ostatnie, rzecz jasna, od eskorty.
Ksiądz z westchnieniem wstał z klęczek, krajobraz stracił już swój urok, zbladł i zezwyczajniał w mdłym, zielonkawym świetle, zszedł na dalszy plan wobec rozgwaru obozowiska - i Thomas znowu został sam wśród ludzi.
Woźnica spróbował zbudzić leniwe skanuki, zwierzęta jak zwykle buczały i ociągały się, kłapiąc bezzębnymi paszczami. Mężczyzna walił je wściekle ciężkim kijem po ślepych łbach, kopał po bokach, czułkach i grzebieniach - a aż w końcu stworzenia podniosły się z ziemi, stanęły pewnie na wszystkich trzech nogach, chwyciły łapami dyszle wozów i ruszyły przed siebie.
-Jazda, baby, taka wasza mać, śniadanie bendzie później!- Woźnica, jak zwykle chamski, popędzał kobiety. -Niedługo bendzie