Daleko do nieba. rozdział 8.
ego czuł się tak fatalnie. Jego klatke piersiową pokrywała czerwona wysypka i rany, które sam sobie zadał w momencie, gdy drapał się bez opamiętania. To dlatego przywiązali mu ręcę do łóżka.
Nie tak wyobrażał sobie te badania. Czuł się jak więzień a nie ja pacjent, któremu należy pomóc. O niczym mu nie mówili. A może mówili, ale nic nie pamiętał? Może w efekcie środków uspokajających zaczynał tracić pamięć? Czy to wszystko była prawda? Teraz patrzył na siebie…Na poruszającą się z niesamowitą prędkością klatkę piersiową. Patrzył na rany posmarowane maścią, przez którą ból był jeszcze większy i ustępował dopiero po godzinie. Przyglądał się kropelką spływającym do rurki, a kolejno do jego żył i zastanawiał się, gdzie jest ta linia między rzeczywistością i urojeniami, jakie tworzyły się w jego umyśle.
Zacisnął pięść czując, że za chwilę z jego oczu wypłyną łzy. Czuł się słaby. Czuł, że traci wszystko, co posiada. Jego ciało próbowało dążyć do normalności, ale pewna siła przyciskała go do łóżka, odbierała ostatnie cząstki zwykłej świadomości, którą posiada każdy człowiek. Jego psychika balansowała gdzieś pomiędzy szaleństwem, a tym, co było prawdą…
*
Stał w cieniu i spoglądał na łóżko stojące w centrum pokoju. Leżała na nim, a blask księżyca wpadający przez okno na poddaszu oświetlał jej bladą twarz. Była taka krucha, taka delikatna. Jasne włosy opadały na poduszkę, a powieki powolnie opadały i by po chwili ponownie się podnieść. Patrzyła na niego. Patrzyła i uśmiechała się nieco, chociaż nie był to jej uśmiech. Widział, że nie robi tego szczerze, bo po prostu brakuje jej siły. Rękę, którą trzymała na brzuchu wyciągnęła w jego stronę.
-Podejdź tato - powiedziała łamiącym się głosem.
Jeden krok i drugi. Dzieliły go zaledwie dwa metry od jej łóżka, ale nagle coś go zatrzymało. Bolesny uścisk w przedramieniu.
-Puście mnie! Puście! - krzyczał, ale uścisk był mocniejszy. Wyciągał do niej wolną rękę. Tylko kawałek, nie wielki fragment przestrzeni dzielił ich.
-Amy! Amy!
-Tato…
Słyszał jej cichutki głos. Prosiła go, żeby przyszedł, błagała wyciągając osłabioną rękę.
-Amy…
-Mike. Mike! - zerwał się zdenerwowany. Twarz miał mokrą od łez.
-Amy… - powtarzał wciąż jej imie będąc w szoku.
Libby wychyliła się zza łóżka i zapaliła nocną lampkę. Rzuciła okiem na zegarek. Dochodziła 3.37.
Spojrzała na męża, który siedział przerażony niczym mały chłopiec.
-Kochanie… - złapała go za rękę.
-Leżała na łóżku, wycieńczona i blada. Prosiła bym do niej podszedł, ale nie mogłem. Ktoś mnie zatrzymywał, uniemożliwiał mi pokonanie paru metrów i nie mogłem dotknąć jej ręki.
-Spokojnie.
-Nie umiem być spokojny. W takiej sytuacji nie potrafię. Jest gdzieś w nieznanym miejscu, w otoczeniu nieznany ludzi. Nie wiemy nic o jej stanie zdrowia. Ten facet przyszedł tu tylko raz, a kiedy próbowałem go znaleźć zatrzymał mnie ochroniarz i odprowadził tutaj twierdząc, że nie możemy poruszać się po tym budynku.
-Szukałeś go? - zapytała zdziwiona kobieta.
-Tak, poprzedniego wieczoru, kiedy już spałaś. O niczym ci nie mówiłem, bo po pierwsze to był impuls, a po drugie wolałem cię nie martwić. Nie podoba mi się to wszystko… - spojrzał na żonę.
Na jego twarzy dostrzegała zmartwienie takie, które było jej praktycznie nieznane. Amy stano