Azyl
ć do twórczego kolektywu. Okazało się, że mój sąsiad jest członkiem koła ontologicznego, profesorem filozofii i antropologii społecznej. Jego ptasi wygląd, jak wyjawił, został starannie dopracowany w wyniku wieloletniej, codziennej, żmudnej charakteryzacji, dzięki której nie wzbudzał podejrzeń u strażników nowej moralności, podobnie zresztą jak wygląd pozostałych obecnych w rzeźni kultury osób – prawie wszyscy wyglądali jak sępy, jedynie ci bardziej otyli upodabniali się do waranów z Komodo. Dzięki tym teatralnym zabiegom, mogli niepostrzeżenie przemieszczać się po całym mieście, zmieszani z tłumem. Produkty ich twórczości, najwyższej klasy dzieła sztuki i myśli, rozchodziły się tajnymi kanałami po domach ludzi obarczonych smakiem i refleksją, których ponoć nie brakowało. Sporo wywożono za granicę, gdzie wielkim powodzeniem cieszyła się grafika i fotografia. Zyski z tej działalności to wprawdzie niewielkie sumy, ale pozwalały na spokojne życie, a sumiennie płacone składki umożliwiały pomoc materialną artystom w okresie załamania twórczości. Dodatkową korzyścią takiej organizacji było to, że jej członkowie nie wysiedleni jeszcze ze swoich mieszkań, wychodzili codziennie rano do pracy, i wieczorem wracali, tak jak zwykli, porządni obywatele, tym samym nie wzbudzając podejrzeń przesiadywaniem w domu. Jako jedyny mankament tego rozwiązania jawiło się przebywanie w kolektywie, ale zawsze mógłbym tutaj przenieść swój kokon czy postawić klatkę, jak to czynili niektórzy. Podniesiony na duchu tym, co zobaczyłem i usłyszałem, obiecałem, że jeszcze tego samego dnia zaproszę do siebie zaprzyjaźnionych literatów i malarzy, bo kilku jeszcze mi pozostało, i poznam ich z moim sąsiadem - filozofem. Siedzący w pracowni twórcy nie ukrywali zadowolenia, że okazałem się jednym z nich a nie urzędnikiem miejskim. Z chęcią też powitaliby nowych członków twórczego bractwa. Rozmowy istotne trwały cały wieczór. Ptasi sąsiad, z niezmytą, jak powiedział, przez roztargnienie, charakteryzacją, wykazywał się ogromną erudycją i znajomością wielu dziedzin nauki i sztuki. Moi przyjaciele zostali bezgranicznie oczarowani. Dyskusja stała się burzliwa i niezwykle twórcza. Padały argumenty i kontrargumenty, zwolennicy strukturalizmu zostawali egzystencjalistami, a ci neoplatonistami. Akwareliści chwalili malarstwo olejne, prozaicy mówili wierszem. Nawet skłóceni dotychczas ideologicznie przedstawiciele elitarnego kopartu ściskali się z awangardą fekartu i urynoplastykami. Puściły wszelkie hamulce, wielokrotne orgazmy twórczości rozsadzały moje mieszkanie. Gdy o jedenastej zadzwonił dzwonek do drzwi, filozof, pełniący rolę współgospodarza, poszedł otworzyć, gdyż akurat prowadziłem wywód o monadach w ujęciu Leibniza i nie chciałem stracić wątku. Gdy wrócił, trzymał w ręce odznakę dzielnicowego, za nim stali członkowie rzeźni kultury w policyjnych mundurach, dalej zaś sanitariusze z przygotowanym kaftanem bezpieczeństwa.