Boże Narodzenie
Święta Bożego Narodzenia zawsze miały dla mnie coś z magii. Jednak te sprzed 3 lat będą mi się kojarzyć z najpiękniejszym prezentem, jaki dostaliśmy od Pana Boga: naszą córeczką. Do decyzji zostania rodzicami dojrzewaliśmy aż 6 lat małżeństwa. Od początku wiedzieliśmy, że u nas będzie inaczej.
Moja ciąża zaczęła się w czerwcu. Wtedy to zgłosiliśmy się do Ośrodka Adopcyjnego. Przygotowaliśmy niezbędne papiery, przeszliśmy niezbędne rozmowy. Uważałam, że jesteśmy idealnymi kandydatami na rodziców. Potem była przerwa na wakacje, a po nich kurs uczący nas bycia rodzicem rozwiewający wszelkie wątpliwości. Wakacje zaplanowaliśmy w naszych ukochanych Tatrach. Dużo zwiedzaliśmy, a wszędzie towarzyszyła nam myśl, że niedługo przyjedziemy tu z własnym dzieckiem. W głowie miałam słowa pani psycholog z ośrodka, że:”… na święta zostaniemy rodzicami, a wiosną będziemy już chodzić na spacerki”. Nie stawialiśmy żadnych warunków, co do dziecka. Chcieliśmy kochać i być kochanym.
Po przyjeździe czekaliśmy na telefon. Cisza. Za długa cisza. Zaniepokojona osobiście udaję się do ośrodka. Tutaj kubeł zimnej wody: niestety, nie załapaliśmy się na kurs, musimy czekać, no i ta moja choroba... bo oni nie wiedzą... a jak osierocę dziecko... Koszmar. Uciekłam stamtąd do pobliskiego parku. Nie płakałam tak mocno, gdy dowiedziałam się o mojej chorobie i konsekwencjach zajścia w ciążę. To było najgorsze, co mogło mnie spotkać! Ten stres przypłaciłam pogorszeniem się wyników, chociaż fizycznie czułam się dobrze. Był początek grudnia, czekała mnie biopsja nerki. Telefon. Zapraszają nas na kurs. Czułam, że znowu rosną mi skrzydła. Pierwsze spotkanie czwartek. Do szpitala idę po nim, w poniedziałek. Zdążę na kolejne spotkanie w czwartek. Szef chce, abym w miarę możliwości była pod telefonem, więc biorę komórkę.
Zdążyłam usiąść na sali. Telefon. To psycholog z ośrodka. Pyta: gdzie jestem, bo nigdzie nie może mnie znaleźć. Boję się bardzo, tłumaczę. A ona mi mówi, że godzinę temu zostały podpisane papiery i zostałam MAMĄ. Mam córeczkę. Nie pamiętam czy zaczęłam płakać w trakcie rozmowy czy tuż po niej. Zdziwionym paniom na sali wyjaśniłam tylko, że to ze szczęścia. Taka niespodzianka! I strach: przecież ja nic nie mam, nie umiem i nie wiem. Nawet nie zdążyliśmy powiadomić o naszych planach rodziny i przyjaciół. Jednak poradziliśmy sobie super. Naszą córeczkę poznaliśmy dopiero po moim wyjściu ze szpitala.
Do domu zabraliśmy tydzień przed Bożym Narodzeniem. Na imię daliśmy zgodnie: Hanna, co po hebrajsku znaczy dar od Boga.
Trudno mi opisać wszystkie emocje. One towarzyszą nam do dziś. Haneczka jest dla nas najcudowniejszym prezentem. Dla mnie najlepszym i najskuteczniejszym lekarstwem. Choroba nabrała innego wymiaru, bo gdyby nie ona nigdy nie poznałabym Hani. Myślę że naszą radością i miłością zarażamy innych ludzi.
Nasz kochany, upragniony Aniołeczek.