Azyl
kolenia udawaczy. Rzecz jasna, zamierzali grać w tym spektaklu główne role - na miarę swoich i widowni możliwości. Ubawiony odkryciem i własną naiwnością myślałem, jak trudne musiało być dla nich obcowanie ze mną, ile ich kosztowała zamiana w uzależnione konsumpcyjnie, pozbawione tolerancji i refleksji podróbki ludzi. Wielkie mrówy robotnice. Miałem pewność, że zmiany genetyczne, jakie następowały w ich organizmach, były nieodwracalne i zaplanowane, chodziło przecież o wyhodowanie nowego gatunku człowieka, zaprogramowanej białkowej maszyny, nad czym od lat pracowali politycy, naukowcy, koncerny spożywcze i media. Po to przecież obalano systemy totalitarne i prowadzono politykę globalizmu, żeby nowy gatunek szybciej zaludniał planetę i przynosił większe zyski panującym. Szybko jednak pozbyłem się tych myśli – obcy w zasadzie mnie nie obchodzili, a z wieloma znajomymi od dawna nie miałem żadnego kontaktu i nie zanosiło się na zmianę. Przestali mnie, człowieka wolnego, interesować. Co prawda, wolność ograniczała się tylko do klatki mieszkania, a właściwie kokonu, w którym spędzałem wiekszość czasu, ale skrępowanie ciała to przecież niewielki dyskomfort w porównaniu z tragedią spętania duszy. Najważniejsze, że mogłem pracować. Imperatyw tworzenia był sensem mojego bytu, a nie byt sam w sobie. Któregoś jesiennego dnia, wczesnym, szarym rankiem, wybrałem się na spacer. Szedłem ulicami w zasadzie bez celu, gdy nagle, zobaczyłem mojego sąsiada. Kupował mięso na rynku. Wzdrygnąłem się na widok krwawych strzępów, ale patrzyłem z dziecięcą ciekawością. Stanąłem za pobliską budką warzywną i obserwowałem. Oczy miał złe, resztki rudych włosów sterczały z czaszki niczym z głowy sępa. Zgarbiony, zwalisty, obciążony siatkami, potoczył się chybotliwym krokiem ścierwojada przez rynek, na przystanek tramwajowy. Wsiadł do pierwszego wagonu, ja do drugiego. Postanowiłem go śledzić, choć wiedziałem, że to niebezpieczne. Ten tramwaj jechał do dzielnicy miasta okrytej złą sławą, dzielnicy kiedyś robotniczej, dziś zamieszkanej przez sfrustrowanych ludzi pozbawionych pracy, kobiety lekkich obyczajów, prawdziwych intelektualistów, przestępców i skazanych na wysiedlenie artystów uprawiających sztukę czystą. Pomyślałem, że przy okazji zobaczę miejsce, gdzie prędzej czy później się znajdę, skazany przez społeczny sąd skorupkowy na banicję. Wysiedliśmy przy budynku, gdzie kiedyś mieściła się fabryka tkanin. Szedłem za nim w sporej odległości, ale tak, aby nie stracić go z oczu. Zniknął w hali, która z zewnątrz wydawała się pusta. Gdy przeszedłem przez porośnięte chwastami podwórze i przekroczyłem zardzewiałą bramę, poczułem cios w głowę. Nie pamiętam po jakim czasie się ocknąłem, ale za oknem widziałem już jasne niebo, a on pochylał się nade mną. Wyjaśnił, że ochrona budynku pozbawiła mnie przytomności, sądząc, że jestem urzędnikiem poszukującym nielegalnych rzeźni kultury, jak pogardliwie władza i reżimowe media nazywały miejsca spotkań niesłusznych ideologicznie twórców. To było jedno z takich miejsc. W skupieniu, przy sztalugach, biurkach i w ciemni fotograficznej, powstawała sztuka czysta. Artyści, napiętnowani, bo ośmielili się stworzyć coś innego niż hasło reklamowe, pieśń dla kibiców, portret kobiety z makaronem czy film o proszku do prania, mogli tutaj pracować w miarę swobodnie, nie narażeni na wścibstwo i donosy sąsiadów, zjawiska nagminne, od kiedy sztuka nie mająca charakteru komercji, nie schlebiająca gustom mas, została zakazana. Oczywiście nieoficjalnie, żeby nie łamać swobód obywatelskich, ale prawie wszyscy twórcy, krytycy i dziennikarze znali granice, w których należało się poruszać, żeby zachować polityczną poprawność i nie narazić się władzy. Autocenzura działała bardzo skutecznie, znacznie lepiej niż prawdziwa, zinstytucjonalizowana cenzura poprzedniej epoki. Ja, potencjalnie zagrożony wypędzeniem z kamienicy za podejrzane pisarstwo i nonkonformizm, mogłem przy odrobinie pecha, dołączy