Azyl
y ten obraz nie nastrajał zbyt optymistycznie i straciłem już całkowicie nadzieję, że do kamienicy wprowadzi się ktoś, z kim wymienię choćby jedną metafizyczną myśl, ktoś, z kim rozmowa nie będzie bolesnym pogrążaniem się w wulgarność. Na szczęście, miałem siebie. Odrodzony, natchniony, samotny i wolny, wróciłem do pisania. Zadzwonił do moich drzwi wieczorem. Przerażony niecierpliwym jazgotem, podkradłem się, żeby przez wizjer zobaczyć, czy to na pewno on, tak jak mi podpowiadało przeczucie. Stał, omiatając wzrokiem korytarz, świecąca, pokryta kraterami olbrzymich porów skóra napinała się na szczękach. Spojrzał prosto w moje oko, niewidoczne przez wizjer, ale mimo to zamarłem ze strachu. Wiedziałem, że są zwierzęta, które potrafią wzrokiem zahipnotyzować ofiarę, tym bardziej potrafią to ludzie. Zimny pot spłynął mi spod pach, wstrzymałem oddech, bałem się poruszyć, żeby mnie nie usłyszał. Zbliżył oko do wizjera. Zdeformowane szerokokątną soczewką wyglądało niczym oko gada. Grube, pokryte szczeciną powieki, osłaniały przekrwione białka. Ślepia poruszały się nerwowo, niesynchronicznie, niezależnie od siebie, podobne reflektorom - szperaczom, wypatrujacym na niebie nieprzyjacielskich samolotów. Po dłuższej chwili odwrócił się i poszedł w kierunku swojej nory. Kiedy stanął w otwartych drzwiach, zauważyłem, że w jego pokoju nic się nie zmieniło. Miałem wrażenie, że zaduch, który się wydostał z mieszkania naprzeciw, ogarnął cały korytarz i próbował przeniknąć przez moje drzwi. Na szczęście, były porządnie uszczelnione po rozmowie z administratorem. Nie chciałem szelestem pisania drażnić sąsiadów. Żeby się całkowicie odizolować, wokół biurka ustawiłem coś w rodzaju namiotu, sporządzonego z koców, ręczników i ubrań. Wchodziłem do niego na czworakach, zapalałem lampę i tworzyłem. Konstrukcja była na tyle szczelna, że ani szmer pióra, ani światło, nie wydostawały się na zewnątrz. Dzięki niej trwałem niełyszalny i niewidoczny, nawet gdyby ktoś chciał podglądać mnie przez okno. Niczym larwa w kokonie, przeobrażałem się spokojnie w Stwórcę, pozostawiając w nieświadomości całe wrogie otoczenie. Wykorzystując stan nadzwyczajnej jasności umysłu, zacząłem się zastanawiać, skąd u lokatorów kamienicy, a w zasadzie u prawie wszystkich mieszkańców tego nieszczęśliwego miasta, nawet tych pozornie wyedukowanych, brała się tak wielka niechęć do ludzi mojego pokroju. Dość szybko doszedłem do wniosku, że to skutek nędzy, w której żyła większość obywateli, bez szansy na pozytywną zmianę. Do tego dochodziła ciasnota, brud, brak wykształcenia oraz ubogie, ograniczone do sportu, telewizji i dziwacznych obrzędów, zainteresowania. Istnieli niczym złożone formy białka, z zaprogramowaną na minimum świadomością i wolą. Ale, pomijając ubóstwo materialne, na pozostałe czynniki mieli mniejszy bądź większy wpływ, przynajmniej teoretycznie. Nie musieli się niekontrolowanie rozmnażać, mogli się myć i sprzątać, chodzić do biblioteki, zacząć istnieć w kategoriach metafizycznych, nie tylko przyrodniczych. Niestety, nie słyszałem o przypadku takiej pozytywnej metamorfozy. Wręcz przeciwnie. Bywało nawet, że ludzie z mojej kasty, zauroczeni tępą beztroską życia niewolników, przystawali do nich, przejmowali drobnomieszczańskie - w najlepszym razie - nawyki i potrzeby, stawali się bezwolną, sterowaną przez media masą, niezdolną do refleksji, działającą schematycznie niczym roboty przy taśmie produkcyjnej. Tej medialnej presji ulegali również niektórzy moi znajomi, którzy tylko pozornie, jak to teraz sobie uświadomiłem, byli jednostkami wolnymi. Ich wiotkie, pozbawione refleksji umysły uległy zniewoleniu, wskutek sączącej się zewsząd indoktrynacji. Pozorna otwartość i tolerancja okazały się nienaturalnymi, wyuczonymi pozami. Studia, doktoraty, liberalne poglądy, dyskusje o sztuce czy filozofii, to tylko elementy gry, inscenizacja, rekwizyty, którym dałem się uwieść. W rzeczywistości, ich celem było trwanie we wspólnocie, konsumowanie, i hodowanie następnego po