Antrax i druga strona czasoprzestrzeni
- Taaaa jesss, sir! – standardowo potwierdził Nod i odprowadził tubylca na skraj polany.
Sanitariuszka, zostawiła na moment pułkownika, kiedy ten rozmawiał z chłopem. Teraz wracała na swój posterunek, przy rannych.
- Jak to wygląda, pani doktor? – zagadałem, gdy mnie mijała
- Rany nie są głębokie. Wszystkie krwawienia zatamowałam. Nic mu nie będzie, to twardy chłop. – a mówiąc to mrugnęła jednym okiem.
- I tu masz racje. Wiem to z doświadczenia… - rzuciłem.
- Jakiego doświadczenia?
- Mówię o drobnym nieporozumieniu, zaraz po przybyciu. Mieliśmy mały problem.
- A o to chodzi. Daj spokój. To tylko taka jego gra. Nie ma się, czym martwić. – uśmiechnęła się szeroko i odeszła.
Nod perfekcyjnie wywiązał się z zadania. Rozmowa z chłopem zaowocowała wielkimi korzyściami. Tubylec zaproponował, że przenocuje nas w swojej stodole. Mieszka niedaleko i chętnie nam pomorze. Nieprawdopodobna życzliwość. W Antraxie czegoś takiego nie ma. Jak ktoś zapuka do obcych drzwi, to te nawet się nie otworzą.
Szliśmy ścieżką kilkanaście minut w milczeniu. Pułkownik podpierał się na ramieniu jednego z żołnierzy, inni na noszach wlekli nieprzytomnego Sinkiego. Ja wraz z naukowcami szliśmy w środku, a pochód zamykał Billy. Dotarliśmy w końcu do zapyziałego gospodarstwa. Gospodarz wskazał nam stodołę, gdzie mieliśmy się ulokować, a sam podszedł do innego mężczyzny, który wraz z całą rodziną wyszedł z domu. Chłopak był podobny do naszego gospodarza, tylko młodszy. Pewnie jego syn. Gospodarz szepnął coś na ucho synowi i wszyscy schowali się w domostwie. W całym tym zamieszaniu nikt nawet nie zapytał jak owy chłop ma na imię.
Rozsiedliśmy się wygodnie gdzie, kto chciał. Mieliśmy się zabierać właśnie za rację żywnościowe, kiedy drzwi wejściowe stodoły otworzyły się. Stanęła w nich zaniedbana kobieta, w ręku trzymała tacę z drewnianymi miskami. Jedliśmy łapczywie, choć nie wyglądało to jedzenie apetycznie. Byliśmy piekielnie głodni, a ciepły posiłek nie często się przecież pojawia na takich wyprawach. Na tę okazję, jakby obudzony unosząca się wonią jedzenia, ocknął się nawet Sinki. Na zewnątrz już się całkiem ściemniło. Zmęczenie, dotąd nieodczuwane, teraz zaczęło dawać o sobie znać. Nieznośny ból głowy ustąpił, w zamian przybył Morfeusz a my, jeden po drugim, wpadaliśmy w jego objęcia. Dzień jednak nie chciał się skończyć…
Ciszę w stodole nagle przerwał dźwięk otwieranych drzwi. Ktoś starał się robić to bardzo powoli i bardzo cicho. Jego nieporadność spowodowała, że było wręcz odwrotnie. Kiedy wreszcie postać znalazła się wewnątrz, wszyscy, jak jeden mąż gapiliśmy się na nią. Przy drzwiach stał nasz gospodarz, a blade światło księżyca oświetlało jego zmieszaną twarz. Było w tym wyrazie twarzy coś jeszcze. Cos jak… strach?. Chłop powoli wyciągnął, chowane dotychczas za plecami, ręce. Chaotycznie wyrzucił z nich dwie małe fiolki i błyskawicznie zniknął za drzwiami. Najpierw na ubitej ziemi roztrzaskała się buteleczka z bezbarwnym płynem. Sekundę później w ślady poprzedniczki poszła kolejna. Ta miała miksturę ciemnoczerwonego koloru. Nie bardzo wiedzieliśmy co się dzieje. Sytuacja zaskoczyła nas wszystkich. Nawet O’Brian nie był w stanie wydusić słowa. Szok trwał jedynie chwile, ale na tyle długo, że obie ciecze weszły z sobą w reakcję. Nie wiem co to było. Jakiś bezwonny gaz, od którego zakręciło mi się w głowie, a później obraz zaczął się zaciemniać.
Obudziłem się następnego dnia. Słońca spiekły mi kark, głowa przypominała non stop pulsującym bólem o swoim istnieniu. „A ja myślałem, że wiem co to kac” – pomyślałem. Pierwsza próba otwarcia oczu zakończyła się fiaskiem. Stopniowe przyzwyczajanie źrenic do mocnego światła było jedynym rozwiązaniem. Kiedy doszedłem do siebie, zobaczyłem całą naszą drużynę na środku gospodarstwa. Siedzieliśmy, związani w jednej gromadzie. Część z moich kompanów obudziła się już wcześniej, Sinki dopiero otwierał oczy. Chyba nadział się na tą samą pułapkę, co ja, bo skrzywił się niemiłosiernie. W innych okolicznościach byłoby to nawet zabawne. Teraz jednak nie było mi do śmiechu. Siedzieliśmy skrępowani na środku podwórka, a wokół nas kręciły się dziesiątki małych, tęgich, brodatych osobników. Identycznych jak ci, których widziałem wczoraj przez lornetkę. Rozmawiali między sobą, chyba nawet się wyśmiewali. Dokładnie nie wiem o co im chodziło, bo ich język był zupełnie niezrozumiały.