Agent Stephen Rozdział V
- Wstawać ! Generał wzywa do zbiórki. Co jest z wami do cholery !
- Już wstajemy panie sierżancie. – powiedział Sławek przeciągając się jeszcze powoli.
Po chwili byliśmy już wszyscy gotowi. Ustawiliśmy się w kolumnie i rozpoczęliśmy marsz. Na niebie pojawiały się pierwsze oznaki słońca. Czerwone smugi wskazywały upalny dzień, bez kropli deszczu. Podążaliśmy leśną drogą w stronę gór, które widniały na horyzoncie. Nagle usłyszałem wesołe krzyki chłopaków.
- Franek ! Panie sierżancie Franek wrócił.
Rzeczywiście szedł w naszą stronę. Zameldował się dowódcy i dołączył do naszej brygady.
- no i jak Franek w porządku z brzuchem ? – zapytałem.
- Tak jest już o wiele lepiej. Tylko jeszcze czasami czuję lekki ból pod żebrami.
- Brakowało nam ciebie tutaj.
Maszerowaliśmy dalej, do miasta mieliśmy jeszcze kilkanaście kilometrów, a i tak będziemy musieli walczyć z Niemcami. Już dawno nie dostarczono nam nowych skrzyni z amunicją. Niestety mieliśmy już mało naboi i dlatego kazano nam je oszczędzać. Między górami zobaczyłem dachy domów. To właśnie tam się kierowaliśmy. Po około godzinie byliśmy w pobliżu zabudowań. Wieś wyglądała na opustoszałą. Nagle dziwnie zdrętwiały mi palce u rąk i zacząłem bardzo się pocić. Czułem, że jednak w domach ktoś się ukrywa i lada chwila może nas zaatakować. Podzielono nas na kilka oddziałów i ja ze swoimi chłopakami miałem się zająć małymi chałupkami i jednym większym budynkiem.
- Sławek, Kuba. Piotrek i Franek idziecie ze mną. Reszta idzie przeszukać ten duży budynek.
Każdy był czujny i skupiony. Po kolei wchodziliśmy do każdej zagrody. Szliśmy w ciszy, nawet brzęk muchy było słychać tak donośnie jak rozpędzony pociąg towarowy. Penetrowaliśmy każdy nawet najmniejszy kurnik czy stodołę. Ku mojemu zdziwieniu nikogo nie znaleźliśmy. Nadal czułem jakby ktoś nas obserwował. Po przeszukaniu wszystkich pomieszczeń wróciliśmy do reszty oddziałów. Poszedłem zameldować dowódcy, że teren jest czysty.
- Panie generale ! Melduję, że teren jest czysty i nie napotkaliśmy żadnego człowieka.
- Dobrze odmaszerujcie.
Zasalutowałem i wróciłem do mojego oddziału. Mieliśmy postój ponieważ inne oddziały jeszcze nie zdążyły przeszukać swojego obszaru. Usiadłem na ziemi i napiłem się wody. Dzień był upalny i męczący. Czasami moje nogi odmawiały posłuszeństwa. Pomyślałem ile już przeszliśmy, a ile mamy przed sobą. Podobno za niedługo mamy dotrzeć do Ankony i tam będziemy walczyć. Niemieckie umocnienia są bardzo ciężkie do przejścia. Każdy kilometr jest ważny. Nasze siły nie są duże, a o posiłkach nikt nawet nie myśli. Właściwie zacząłem zastanawiać się dlaczego pułkownik wysłał mnie do Włoch, może coś mi zagrażało i nie chciał mnie narażać. Jednak teraz czekała nas dalsza droga. Generał zarządził zbiórkę.
- Żołnierze ! Jutro dojdziemy w okolice Ankony. Tam czeka nas zaciekła walka o miasto. Jeżeli je zdobędziemy będziemy mogli być z siebie zadowoleni. Wierze w was z całych sił ! Niech Bóg będzie dla nas łaskawy. Ruszajmy !
Po tej przemowie rozpoczęliśmy marsz, był on długi i wyczerpujący dla żółtodziobów, którzy dołączyli do nas niedawno. Zbliżała się noc. Jutro rano dotrzemy do linii obrony niemieckiej i tam zacznie się piekło. Będziemy musieli wedrzeć się do miasta za wszelką cenę, ponieważ port, który tam się znajduję jest bardzo ważnym punktem strategicznym dla naszych wojsk. Kilka godzin po północy dotarliśmy do pierwszej linii obrony Niemieckiej. Generał kazał rozdzielić oddziały na poszczególne grupy ludzi. Zaatakowaliśmy.
Nasze pierwsze ataki nie były zmasowane, ponieważ dowódca kazał czekać, dlatego ja ze swoimi chłopakami miałem wejść dopiero w drugiej fazie bitwy, kiedy nasze armaty zaczną bić. Po kwadransie przyszła kolej na nas. Chowaliśmy się za każdy, nawet najmniejszy murek i drzewo. Serie z karabinów były tak donośne, że słychać je było nawet pod naszym sztabem. Biegłem najszybciej jak się dało, pod ostrzałem nieprzyjaciela. Za mną podążała cała reszta naszej ekipy. Niestety ten atak był dla mnie pechowy. Zostałem postrzelony w ramię. Padłem na ziemię jak kłoda. Moje kończyny zaczęły nagle drętwieć, stawałem się coraz zimniejszy. Nie mogłem wydobyć z siebie ani jednego słowa. Piotrek i Sławek szybko przenieśli mnie w bezpieczne miejsce, reszta nas ubezpieczała.